Przez życie ze św. Józefem
- Urodziłam się tutaj, wychowałam, wyszłam za mąż i całe życie mieszkam - mówi pani Czesława, rocznik 1929. - Żyje nam się tutaj bardzo dobrze. Mamy kościół i naszą św. Ritę, do której na nabożeństwo każdego 22 dnia miesiąca ludzie zjeżdżają autokarami. Jest urząd gminy, ośrodek zdrowia, apteka, szkoła - wszystko na miejscu. Szkoda pieknego pałacu, który ciągle przechodzi z rąk do rąk. A najbardziej żal mi stawów wykopanych jeszcze przez Jaźwińskich, właścicieli majątku. Przez tyle lat patrzyłam na nie z mojego podwórka. Dzisiaj nie ma po nich śladu. Wszyscy mówią, że Borki urok straciły, odkąd nie ma stawów - tłumaczy. O historii podradzyńskich Bork Cz. Sokół może opowiadać bez końca: o dziedzicach i pałacu, czasach wojny, zmieniającym się pejzażu wsi. Dobrze pamięta początek wojny, który 12 września 1939 r. wyznaczyły tutaj niemieckie naloty. Borki stanęły w ogniu. - Do dzisiaj mam w oczach samolot, z którego na naszą wieś zrzucano pociski i strzelano do ludzi. Jedna z bomb spadła na podwórko sąsiadów.
Odłamek odciął rękę młodemu chłopakowi – traf chciał, że wybiegł w tym czasie z obórki. Wykrwawił się na śmierć. Miał dopiero 17 lat. Popaliły się stodoły ze zbożem. Ale dziedzice, choć tacy państwo, dali każdemu ze swoich zbiorów na zaś – wspomina. Dodaje, że zasobni gospodarze mieli u okupanta uważanie. Jaźwińskich, z którymi Niemcy się liczyli, do opuszczenia swoich dóbr w drugiej połowie 1944 r. zmusiła dopiero zapowiedź zbliżającego się frontu wschodniego.
Pani Czesława wraca też pamięcią do przymusowego kopania okopów w Radzyniu, w których brali udział wyznaczeni przez sołtysa mieszkańcy Bork. Trzeba było pieszo pokonać 10 km, a po skończonej pracy wrócić – znowu na piechotę. – Po dwóch dniach z Marynina, gdzie było lotnisko, przyjechał dowódca z tłumaczem i do pracy w kuchni w Maryninie wybrał trzy osoby, w tym mnie. Było nam tam dobrze. Jak się odchodziło, dostawaliśmy – dzień w dzień – pomarańczę, nieduży chlebek i konserwę – wylicza z uwagą, że w czasach, kiedy z głodem było się za pan brat, z takim wynagrodzeniem za pracę do domu biegło się jak na skrzydłach.
Upominek od niemieckiego żołnierza
Był rok 1941. We wsi – jak mówi Cz. Sokół – bez przerwy kręcili się Niemcy stacjonujący w majątku, jak i ci, których przywożono z frontu. Często chodzili po domach, żeby kupić coś lepszego do zjedzenia: jajka, masło. Płacili polskimi pieniędzmi. Pewnego dnia, latem, jeden z nich – wysoki, dość młody, w mundurze z gwiazdami na pagonach, wyczyszczonych na błysk butach -wstąpił do domu Kokorów. Po polsku nie znał ani słowa. Chcąc wytłumaczyć, na czym mu zależy, wyjął kawałek kartki i ołówkiem narysował kurę. Zofia Kokor wyszła, żeby naszykować jajek. W kuchni została 12-letnia wówczas Czesia z bratem i tatą – Aleksandrem. Niemiec rozejrzał się po kuchni. Pociągnął za warkocze przestraszoną dziewczynkę. Jego uwagę przyciągnął wiszący na ścianie obraz św. Józefa z Dzieciątkiem Jezus na rękach. Zaczął coś tłumaczyć domownikom, mocno gestykulując. W końcu wyjął z munduru niewielki, około czterocentymetrowy przedmiot podobny do naboju i rękę z nim wyciągnął do Czesi.
– Obie ręce schowałam za siebie. Rodzice nam nieustannie przykazywali, żeby od Niemców niczego nie brać: ani cukierka, bo można się zatruć, ani nic innego, bo – jak nam mówiono – może wybuchnąć. Żołnierz zdenerwował się i złapał mnie za rękę. Tata skinął głową – dawał mi do zrozumienia, żeby przyjąć prezent. Niemiec odwinął moje ściśnięte palce, położył metalowy przedmiot na dłoni i zacisnął ją swoją ręką. Wskazał palcem na siebie, a potem na mnie; dał do zrozumienia, że mi to daje. Potem pokazał, co to takiego – wspomina. Po odkręceniu podstawy metalowej tulejki wyjął ze środka przymocowaną do niej filigranową figurkę św. Józefa z małym Jezusem.
Moja świętość
Od blisko 80 lat pani Czesława nie rozstaje się ze swoją świętością, jak nazywa upominek od niemieckiego żołnierza. Bliscy jak anegdotę wspominają sytuację, gdy w drodze do kościoła uświadomiła sobie kiedyś, że zmieniając torebki, do tej, którą wzięła ze sobą, nie przełożyła św. Józefa. Szybko wróciła do domu i dopiero wtedy, uspokojona, ruszyła na Mszę.
Chociaż nigdy nie widziała podobnej figurki, pytana o jej wyjątkowość, zwraca uwagę przede wszystkim na ofiarodawcę. Bo nie spotkała już więcej tego żołnierza. Wyglądał na kogoś wysokiego rangą – niewykluczone, że w Borkach gościł krótko.
– Mieliśmy wpojone, że Niemiec to nasz wróg. Polska tyle wycierpiała od nich w czasie wojny. Tyle ludzi zginęło… Ale myśl, że pochodził z pobożnej rodziny i pewnie miał Boga w sercu, zawsze podnosiła mnie na duchu – mówi Cz. Sokół. Próbuje też odpowiedzieć na pytanie, dlaczego niemiecki żołnierz podarował jej św. Józefa. Może dziewczynka z warkoczami po pas przypominała mu jego córkę albo siostrę? – Kiedy wyszedł z naszego domu, mama bardzo się zmieszała. Przysiadła zmartwiona i mówi: „Pewnie matka mu to dała, żeby na wojnie nie zginął. Niepotrzebnie to od niego brałaś”. Tata po męsku ją uspokajał: „Chciał, to dał”. Mama podumała, uspokoiła się i powiedziała: „A może pomyślał, że jemu nie pomoże, a ty, Czesiu, dzięki św. Józefowi ocalejesz?” – wspomina po latach.
Pytania bez odpowiedzi
W rodzinnym domu Cz. Sokół nad Bystrzycą nie ma już tego obrazu św. Józefa, który przyciągnął spojrzenie Niemca. Przed swoim ślubem brat pani Czesławy poprosił rodziców, by dali mu go na nową drogę życia.
Figurka wygląda jak dawniej. Po delikatnym przekręceniu spodu osłony w kształcie walca, w wyciętym w niej otworze przywodzącym na myśl okno kaplicy czy kościoła pokazuje się św. Józef z Dzieciątkiem na ręce. Kiedy odkręcić denko mocniej, można figurkę wyjąć całkowicie. – Co jakiś czas biorę ją w ręce, przetrę, popatrzę się, przeżegnam się, pomodlę i odkładam. Dożyłam tylu lat, tyle w życiu przeszłam – może św. Józef się mną opiekuje? – zastanawia się Cz. Sokół.
Na prośbę katechetki z miejscowej szkoły opowiedziała historię niezwykłego prezentu uczniom. Bardzo ich zaciekawiła, zrobili dużo zdjęć. Podzieliła się nią również z autorką książki pt. „Klucz Borkowski. Dzieje dóbr ziemskich i losy ich właścicieli”. Halina Zgrajka przyznaje, że chętnie dowiedziałaby się czegoś więcej nie tylko o pamiątce swojej rozmówczyni, ale w ogóle o tego rodzaju dewocjonaliach. Napis na tulei – „Souvenir de pelerinage” wskazuje, że figurka to pamiątka z pielgrzymki do któregoś z sanktuariów na terenie Francji. Z charakterystyk podobnych przedmiotów, bardzo nielicznych, których zdjęcia zamieszczone są na francuskich portalach kolekcjonerskich, wynika, że w okresie I wojny światowej wielu żołnierzy wojsk lądowych zabierało na front podobne figurki – z wizerunkiem Maryi, Antoniego Padewskiego itd. W mundur zaszywały je im matki i żony z nadzieją, że święty patron ochroni polecone mu życie.
Czy bliscy żołnierza mieszkali niedaleko granicy niemiecko-francuskiej i odbyli pielgrzymkę do któregoś z dedykowanych św. Józefowi sanktuariów? Czy była to pieczołowicie przechowywana rodzinna pamiątka? A może imię świętego nosił ów żołnierz? Czy w Polsce jest więcej tego rodzaju pamiątek?
Monika Lipińska