Z głębokości!
Aldona z Jarkiem poznali się na pielgrzymce. Oboje zaangażowani w formację KSM-owską, aktywni w swoich parafiach. Pobrali się po czterech latach znajomości. W międzyczasie wstąpili na drogę neokatechumenalną - spotkania, katechezy, wspólne liturgie zaczęły znaczyć ich tydzień. Do tego praca w wolontariacie w hospicjum. To wszystko dawało im, jak sami mówili, niesamowitego „powera”. Jeszcze więcej czasu poświęcali Kościołowi, cieszyli się, gdy widzieli nawracających się ludzi. Czuli, że wchodzą na wyższy „level” przyjaźni z Chrystusem.
To ich jeszcze bardzie podkręcało. Świetnie układała się współpraca z ks. Markiem – proboszczem parafii. Rozumiał ich, zależało mu. Trudno o lepszy tandem.
Asia przyszła na świat po roku. Później jeszcze urodził się Józio. Potem ja wyjechałem.
Aldona zadzwoniła do mnie po 15 latach. W internecie znalazła numer telefonu. Poprosiła o spotkanie, rozmowę. Już wtedy czułem, że coś jest nie tak. Przyjechała we wtorek. Zaczęła opowiadać: wszystko się załamało. Jarek przestał chodzić do kościoła, przestał się modlić, wpadł w jakąś duchową apatię. Udało się go nawet namówić, by poszedł do psychiatry, pozwolił się zbadać. Ale wszystko okazało się OK. Kiedy zapytałem, jak jest między nimi, potwierdziła, że nadal się kochają.
Coś się załamało, skończyło. Jakaś ciemna noc dotknęła relacji z Panem Bogiem. Niespodziewanie, bo przecież setki innych rzeczy mogłaby się spodziewać, ale nie tego. Po tym, co razem przeszli, zbudowali, po latach zaangażowania, służby Kościołowi i ludziom?
Co robić?…
Pomyślałem: dopadła go acedia. Serce zajął demon południa. ...
Ks. Paweł Siedlanowski