Bo nie zabija się ludzi
„Szanowny Panie Prezydencie!18 maja 1993 r. uległem wypadkowi komunikacyjnemu, w wyniku którego doszło do zmiażdżenia rdzenia kręgowego i złamania kręgów szyjnych na wysokości C2 i C3 ze złamaniem zęba obrotnika. Na skutek wypadku doznałem urazu z porażeniem czterokończynowym i niewydolnością oddechową, krótko mówiąc: mam tylko trzeźwo myślącą głowę i od 13 lat żyję biologicznie nienaturalnie (…). Proszę o godną śmierć”.
Usłyszeć ich krzyk
To był pierwszy w Polsce wniosek o dokonanie eutanazji. Jego autor, 31-letni Janusz Świtaj z Jastrzębia Zdroju, nie chciał żyć. Starzejący się rodzice coraz gorzej radzili sobie z opieką nad sparaliżowanym synem, przychodząca na półtorej godziny dwa razy w tygodniu pielęgniarka niewiele mogła pomóc. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Wspomniany wyżej list z lutego 2007 r. poruszył opinię publiczną. Dyskutowali wszyscy. Najhałaśliwiej – tzw. obrońcy praw człowieka. Wypowiedź Świtaja wykorzystali jako pretekst do dopominania się o eutanazję dla terminalnie chorych. A wszystko, oczywiście, w imię nadzwyczaj głośno deklarowanej troski o nich i rzekomego współczucia. Apel siostry Małgorzaty Chmielewskiej o opiekę nad chorym i pomoc zaoferowana mu przez fundację Anny Dymnej spowodowały zdecydowaną zmianę w myśleniu Janusza Świtaja. Poczuł się potrzebny, chciany i kochany. Na zakupionym przez fundację wózku sterowanym oddechem przejechał już całe Jastrzębie Zdrój, a w jeden z ostatnich weekendów zwiedzał Kraków. Rodziców odciążyli rehabilitanci i pielęgniarze, on sam przygotowuje się do matury. Poznał nowych ludzi. – Przypomniałem sobie, jak to jest mieć przyjaciół – mówi. Opowiada o swoich pomysłach na życie, nie na śmierć.
Kilka tygodni temu z prośbą o eutanazję dla syna wystąpiła Barbara Jackiewicz. ...
Anna Wolańska