Komentarze
Źródło: PIXABAY
Źródło: PIXABAY

Dwa światy?

Minął już kolejny Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu. Pogoda cokolwiek pokrzyżowała plany organizatorom, co dość skrzętnie wykorzystane zostało przez polityków i medialnych piewców tzw. totalnej opozycji. Zresztą, ich pokrzykiwania i pohukiwania, zawierające w sobie tyle samo rozwagi, ile manipulacji, nie przyniosły zbyt wielkiego poklasku w społeczeństwie.

Czy może znaleźć uznanie w społeczeństwie logika opierająca się na założeniu, że samo zrobienie sobie selfie z kimkolwiek z obecnie rządzących zasługuje na ściganie prokuratorskie, Trybunał Stanu albo przynajmniej ostracyzm towarzyski z zapowiedzią łamania kołem w jakiejś przyszłości? Ja mogłem oglądać spokojnie koncerty, siedząc w zaciszu domowych pieleszy, i być może dlatego odbierałem je lepiej niż moknący w deszczu widzowie w opolskim amfiteatrze.

Rozmawiając później ze znajomymi, zauważyłem, iż ogromnym zainteresowaniem cieszył się szczególnie koncert jubileuszowy Maryli Rodowicz. Oczywiście, każdy ma swoje gusta, trudno jednak nie przyznać, że jest to osoba charakterystyczna w polskiej piosence. Być może dlatego wspomniałem niektóre jej utwory, a jeden z nich stał się kanwą dzisiejszego felietonu.

 

Rozmowa przez ocean

Przyzwyczajeni do opowieści emigracyjnych w większości naszego społeczeństwa (choć zmienia się to pod wpływem niekiedy ideologicznie dokonywanego osądu polityki międzynarodowej) uznajemy Stany Zjednoczone za swoisty kraj, w którym można nie tylko zrobić karierę od pucybuta do milionera, ale przede wszystkim dobrze żyć. Sięgający początków poprzedniego stulecia trend migracyjny, a zwłaszcza powojenna emigracja wytworzyła w mentalności naszych obywateli wizję swoistego Eldorado, której nie były w stanie zniszczyć nawet filmy pokroju „Szczęśliwego Nowego Jorku”. Szara rzeczywistość powojenna w naszym kraju lokowała Amerykę jakby na antypodach naszego nieszczęścia. Pochodną więc tego było uznanie całkowitej odmienności naszego kraju od szczęśliwości za oceanem. Zapewne to stało się również powodem słynnego hasła budowania drugiej Ameryki nad Wisłą. Zastanawiam się jednak, czy nasze rzeczywistości naprawdę są tak odmienne? Otóż przeczytałem całkiem niedawno analizę Petera Spiliakosa na temat wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Zaciekawiła mnie w niej jedna rzecz. Otóż za najbardziej wpływowy na porażkę H. Clinton uznał on pewien czynnik – nielojalność wobec wyborców. Przy czym autor nie twierdził, że związanie trwałe i mocne z elektoratem polegać ma na populistycznym wykonywaniu wszystkiego, co przyjdzie do głowy popierającym danego polityka ludziom. Owa nielojalność przede wszystkim polega na separowaniu się władzy od społeczeństwa. I to nie w wymiarze festynowym. Nie idzie o to, by polityk ganiał od jednego eventu do drugiego. Sedno twierdzeń autora leży w czymś innym. Owa separacja władzy od społeczeństwa z jednej strony oznacza jej omnipotencję, a z drugiej – wzgardliwe traktowanie wyborców jako nieznających się na rzeczy. Ujmując krótko: skoro mnie wybraliście, to pozwólcie sobą rządzić, zachowując całkowitą potulność i nie zadając żadnych pytań. Co więcej, nawet nie myślcie o tym, by poddać w wątpliwość działania rządzących, gdyż oni z racji sprawowanej władzy wiedzą lepiej, co jest komu potrzebne (to właśnie jest ów element wzgardy).

 

Miłe słowo

We wspomnianej analizie autor zauważył, że słowa i deklaracje H. Clinton były jak najbardziej „postępowe” i miło brzmiące dla ucha społeczeństwa przyzwyczajonego do komunikatów medialnych CNN-podobnych. Nie pomogło to jednak przekonać do siebie wyborców, nawet biorąc pod uwagę tabun celebrytów stojący za nią murem. Istotnym dla amerykańskiej demokracji zdaje się być nie tyle formowanie społeczeństwa zgodnie z wcześniej naznaczonym celem, ile raczej umiejętność wytworzenia wspólnoty pomiędzy rządzącymi i rządzonymi. Owszem, gesty są przydatne w tym, lecz nie one są najważniejsze. Być może ową wspólnotę należałoby nazwać słuchaniem siebie nawzajem, ale dla mnie brzmi to cokolwiek zbyt poetycko. Jest to raczej pewne zasadnicze, nawet nie do końca wypowiedziane, związanie obu czynników: wybierającego i wybieranego, mające pewien walor kontraktu. Lecz nie kontraktu zapewniającego synekury dla rodziny czy też setek znajomków. Nawet nie oznacza to grupowego zadowolenia z wypełnienia wszystkich obietnic wyborczych. Chodzi po prostu o podmiotowość społeczeństwa. Dzisiejszy wyborca nie jest człowiekiem nomadycznym, podążającym potulnie za wskazaniami rządzących, nawet jeśli cel jest świetlany. Przez skórę wyczuwa każdy element czynienia z niego towaru społecznego. Tutaj trzeba sytuować przegrane tych wszystkich, którzy z zapałem śledzili rosnące im słupki sondażowego poparcia. Człowiek w społeczeństwie nie jest procentem czy promilem w takowych badaniach. I nie jest tylko konsumentem łakoci politycznych, serwowanych mu przez polityków. Zasadniczym rdzeniem politycznej rzeczywistości wydaje się dzisiaj owa podmiotowość człowieka. Każdego człowieka.

 

Jedno słońce

W kontekście tejże analizy spojrzałem na sytuację polityczną w naszym kraju. O dziwo, mimo wspomnianych wyżej przekonań o odmienności naszych społeczności, można w tym właśnie punkcie odnaleźć styczną łączącą nasze społeczeństwa. I jest to doskonała lekcja dla naszych polityków. Nigdy, pod żadnym pozorem, nie traktujcie, nawet w szczelnie skrywanych przemyśleniach, społeczeństwa jako zbioru policzalnych jednostek. Mesjanistycznie nastawiona opozycja być może dlatego grupuje wokół siebie sfrustrowanych internetowych hejterów i łzawych wspominaczy minionego, ponieważ ciągle do społeczeństwa podchodzi jak wyrocznia do plebsu. Ale jest to również przestroga dla rządzących. Nawet jeden potraktowany przez was przedmiotowo człowiek to stanowczo za dużo. Niedotrzymanie obietnic można wybaczyć, ale prostactwa i chamstwa – nigdy.

Ks. Jacek Świątek