Felieton lekko końcowy
Zmiana numeracji w zapisywanych datach jest najlepszą okazją do tego, by dokonać rozrachunku z tym, co minęło (lub właśnie mija); nie tylko, by podbudować swoje własne ego, że nie jest tak tragicznie, albo też popaść w kompleksy, że znowu się nam nie udało, ile raczej po to, by rozbudzić w sobie nadzieje, iż wchodząc w nowe, będziemy w stanie jeszcze raz rozpocząć. Choć nie jesteśmy w historii białą kartą i wszystkie wydarzenia nieodwracalnie odbijają się na naszej świadomości, to jednak swoisty rachunek sumienia przy okazji kończącego się roku wydaje się wskazany, podobnie jak konieczna jest mapa drogowa, by skutecznie dotrzeć do celu. Nie przypisuję sobie ani zdolności, ani sił, by dokonywać całkowicie obiektywnej oceny tego, co było, dlatego pozwolę sobie w ostatnim w tym roku felietonie (zabrzmiało nieco apokaliptycznie, ale cóż…), na subiektywne spojrzenie na własne podwórko i spróbuję powiedzieć, co – moim skromnym zdaniem – nie wyglądało za dobrze.
W poszukiwaniu zaginionej wargi
Przyglądając się naszemu przeżywaniu wiary, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że dominującą u wielu osób jest chęć przeżycia mistycznego. Pragnienie to jest jak najbardziej uzasadnione, gdyż dążenie do zjednoczenia z Chrystusem stanowi zasadniczy element przeżywania wiary chrześcijańskiej. Jednakże warto zauważyć, iż w wielu przypadkach owo dążenie ma charakter tylko słowny. I nie chodzi mi tutaj o deklaratywność naszych przekonań, ile raczej o to, że dla pewnej części wierzących wiara i jej nowość ma charakter żonglerki słownej. Przeżycie mistyczne sprowadzane jest do zachwytu nad nowo poznanymi słowami, sformułowaniami, frazami językowymi, nasyconymi jakimś teologicznym slangiem, nie do końca dla wielu zrozumiałym. Swoista oralna fantazja zapewnia „bycie na poziomie wtajemniczonych”, które pozwala mi z góry traktować innych, pozbawionych owego doznania. Życie wiary przypomina poszukiwanie coraz to nowych słowników wyrażeń, bo stare zdają się być już niemodne i nie dostarczają nam doznań. Wyzierająca zza takiego przeżywania wiary pustka, objawia się szczególnie w dyskusjach. Gdy ktoś zaneguje moje rozumowanie lub (nie daj Boże!) wykaże jego infantylność, wówczas spotyka się ze stwierdzeniem, że on tego nie rozumie, gdyż nie doznał mojego doświadczenia. Oczywiście, możliwe jest, że, istotnie, stojący wyżej w przeżywaniu kontaktu z Bogiem jest nierozumiany przez innych, ale to nie powinno rodzić w nim pychy i agresji. Właśnie wyższy poziom religijny ma być podstawą dla pokornego pochylenia się nad drugim z zamiarem pomocy, o ile on sam tego chce. Cóż, zapominamy o podstawowej prawdzie, że On narodził się „propter nos homines, et propter nostram salutem” (dla nas ludzi i dla naszego zbawienia). Zauważalnym jest fakt, że coraz częściej zamykamy się w getcie własnego chrześcijaństwa, traktowanego jako pole do twórczej działalności. Problemem jest jednak to, że owa twórcza działalność nie bierze pod uwagę drugiego człowieka jako człowieka, a raczej jako środek do uwyraźniania własnej pobożności, jakkolwiek pojętej. Brak właściwego doświadczenia religijnego, zastępowanie go poprzez swoistą nowomowę i czerpanie stąd doznań religijnych, sprawia, że coraz częściej nawet wierzący zaczynają wątpić w możliwość osiągnięcia jakiejś formy doświadczenia religijnego i całą swoją energię przenoszą na działalność charytatywną lub stricte organizacyjną. Brak autentycznej głębi zastępowany jest rozszerzaniem horyzontu, brak odniesień wertykalnych zmusza do horyzontalizacji naszego przeżywania wiary.
Obok życia (dosłownie i w przenośni)
Kolejną bolączką naszego przeżywania wiary jest dramatyczny rozdział pomiędzy życiem i wyznawanymi prawdami. Deklaratywność (także wyżej wspomniana) powoduje, że wiara zaczyna być traktowana jako gra słowna. A słowo ma to do siebie, że nie kształtuje postępowania moralnego. Taka postawa pozwala hołdować w życiu różnego rodzaju przyzwyczajeniom i wadom, bez większego zażenowania. Stwarza to swoistą wirtualną sytuację, w której świat wiary jest światem równoległym do naszego codziennego życia i nic nie przeszkadza nam głosić wiarę, a żyć tak, jakbyśmy jej nie głosili. Mogę głosić np. obowiązywalność przykazań Bożych, a w codziennym życiu pozwalać sobie na wiele drobnych lub większych nieuczciwości. Ten rozdział nie jest jednak wynikiem zakłamania w wierze, ale ścisłego i dokładnego rozdziału wiary od życia. Nie jest więc dziwną rzeczą, że coraz częściej katolicy wybiórczo podchodzą do doktryny. Ale nie jest to wynikiem namysłu racjonalnego (lub nie), lecz po prostu stanu rozdzielenia wiary i życia. Dzisiaj już nikt nie stara się uzasadniać swojego odejścia od zasad moralnych, ponieważ nie widzi się takiej potrzeby. Wiara i życie mają swoje granice i jest dobrze. Kryterium dobrze ukształtowanego sumienia w dziedzinie postępowania moralnego właściwie nie istnieje. Zastąpiło je widzimisię.
Coś optymistycznego
Przyznam się, że naszkicowany przeze mnie obraz jest lekko przygnębiający. Czy warto o nim mówić i pisać w czasie, gdy, siadając do wigilijnej wieczerzy, chcemy na moment zapomnieć o drapieżności świata wokół nas i odnaleźć zapomniane dzieciństwo, także dzieciństwo wiary? Czy usłyszany będzie ten głos, gdy sztuczne ognie, petardy i race obwieszczać będą nadejście nowego 2009 roku? Może i nie warto. Może szkoda atramentu i czasu. Ja jednak wierzę, że każda refleksja wcześniej czy później wydaje owoce. Łkający w stajni Jezus też nie wyglądał na Zbawiciela, a jednak tam zaczęło się zbawianie świata. Kończąc więc, życzę Państwu, Szanowni Czytelnicy, aby „Słowo stało się ciałem”, a Wasze doświadczenie wiary było prawdziwe, głębokie i niezapomniane. Byśmy Słowa nie zamieniali na słowa.
Ks. Jacek Świątek