Mentalność folwarczna
Spoglądając na rozliczne teksty przez ostatnie kilkadziesiąt lat krążące w sieci internetowej lub zapełniające łamy prasowe i fale eteru, nie sposób nie zauważyć, iż przed takim określeniem odbiorców własnych informacji broni się każda redakcja. A że myśli zupełnie inaczej, to widać po sposobach przekazu i rozlicznych manipulacjach, nawet jeśli chodzi o czysty interes handlowy, a nie o ideową robotę. Przyjęcie za dogmat zasady, że lud (demos) jest całkowitym i jedynym gwarantem prawdziwości oraz słuszności podejmowanych decyzji politycznych, przeniosło się na całość naszego życia społecznego, czego wyrazem jest uznawanie za miarodajne jedynie sondażowych informacji, bez żadnego odniesienia nie tylko do faktów, ale przede wszystkim do logiki.
Tzw. lud, traktowany w swojej masie, staje się dysponentem wszystkiego, także i prawdy. A tego, czego najbardziej nie lubi, to udowodnienia mu, że się myli. czyli po prostu jest głupi. Historia śmierci Sokratesa sprzed blisko 2,5 tys. lat temu dobitnie wskazuje, że sankcją za udowodnienie demosowi jego głupoty jest śmierć. Natomiast łechtany w swojej próżności lud jest w stanie wynosić na piedestały nawet najgorszą szumowinę czy też miernotę. Współczesny celebrytyzm jest tego najlepszym przykładem. Wolną od tego nie jest żadna dzisiejsza społeczność, nawet ta najświętsza.
Pismacki proletariat
Podlizywanie się demosowi nie przeszkadza jednak na manipulowanie nim przy użyciu jego własnej głupoty. Inne ujęcie zasady najważniejszej dla dzisiejszych liberalnych demokracji głosi, iż lud (demos, populacja, masa, motłoch – jak zwał, tak zwał) na wszystkim dokumentnie się zna. A zatem jak Andersenowski król nie może w żaden sposób pokazać własnej nagości intelektualnej. I na tym właśnie żeruje bolszewia medialna. Przeczytałem ostatnio na łamach jednego z portali internetowych alarmującą „analizę” zakazu handlu w niedzielę. Rozmówcą redaktora był jakiś prezes czegoś o dość enigmatycznie i „mądrze” brzmiącej nazwie. Rozdzierał on szaty nad tym, że wskaźniki makroekonomiczne wyraźnie wskazują już w trzecim kwartale 2018 r., iż branża handlowa pogrąża się w zastraszającym tempie w czarnej dziurze recesji. Wszystkiemu oczywiście jest winny ustawowy zakaz prowadzenia działalności handlowej w niedzielę. Prezes, analiza, czynniki makro… tyle słów mądrze brzmiących, że demokratyczny lud natychmiast pokiwa ze zrozumieniem główką i przytaknie owemu panu (co zresztą widać było w komentarzach pod tą informacją). Tymczasem wystarczyło tylko wpisać w wyszukiwarkę internetową nazwę tejże „firmy analitycznej”, by dowiedzieć się, iż jest to po prostu jedna z wielu firma posiadających sieć swoich salonów handlowych nie tylko w Polsce, ale również w innych krajach europejskich, powstała na gruncie dzikiej działalności prywatyzacyjnej w latach wczesnego Balcerowicza, zainteresowana jak największą sprzedażą swoich własnych produktów, która kilka lat temu wyprowadziła swoją działalność z Polski i zarejestrowała się na Cyprze, czyli w tzw. raju podatkowym, by uniknąć płacenia podatków w naszym kraju. Krótko mówiąc: pan prezes bronił swojego własnego zysku i to jak największego. A strzyżone przez niego barany, ochoczo becząc mu potakiwały.
Taka gmina
Podobny mechanizm wykorzystano zresztą chociażby przy sprawie Czarnecki vs. Chrzanowski, czyli „aferze z KNF”. Dzisiaj już wiemy, że na rzeczonych nagraniach nie ma mowy ani o owym sławetnym już 1%, ani o 40 mln zł, a całość rozmowy dotyczy wymuszenia przez jedną ze stron odstąpienia przez urząd państwowy od koniecznych i umotywowanych prawnie działań. Dlaczego jednak udało się zaszczepić w mentalności demosu (ludu itd.) przekonanie o aferalnym charakterze tejże sprawy? Otóż dlatego, że tenże demos nie tylko nie jest w stanie obliczyć matematycznie owego 1%, ale przede wszystkim dlatego, że każda suma powyżej 1 tys. zł jest dla niego czystą abstrakcją. Pojęciowe jest tylko to, co posiada aktualnie w portfelu. I nie jest to wyśmiewanie się z ludzi posiadających niskie dochody, a jedynie stwierdzenie faktu. Stalinowskie twierdzenie, że zabicie jednego człowieka jest zbrodnią, a 100 tys. – tylko statystyką, jak najbardziej pasuje do tego stanu mentalnościowego. Zbliżony do tego jest również mechanizm ideowego oglądu świata w wykonaniu tzw. ludu. Wmawianie mu, iż jego największym pragnieniem jest posiadanie wolności osobistej, nie ma nic wspólnego z klasycznym liberalizmem. Na poziomie mas bowiem za liberalizm uchodzi po prostu możliwość robienia wszystkiego, co się chce, bez żądnych konsekwencji. W mentalności folwarcznej istnieje przecież pojęcie „pana”, który i tak wszystkie konsekwencje zniweluje i nie poniesiemy żądnych strat. Mówiąc inaczej: róbta, co chceta, bo i tak dadzą wam potem rentę lub emeryturę za darmochę. I jeszcze nie będą waszego postępowania nazywać grzechem. Wykorzystując ten mechanizm, można ludziom wmówić wszystko. Jedna z liberalnych partii w Polsce głosi np., że zniesienie wszelkich podatków poza tymi na obronność doprowadzi do raju na ziemi. Zapomina jednak dodać, iż w takim systemie każdy musi być odpowiedzialny za siebie. A tymczasem większość z tych, którzy jej „wierzą”, na jednym oddechu powtarza slogan o niskich podatkach i marzeniach o wysokiej emeryturze z państwowego ZUS.
Wyjście z czworaków
Aż strach powiedzieć, ale większość z intelektualnych twórców dzisiejszej Europy uznana zostałaby przez dzisiejszy demos za wichrzycieli i oszołomów. Sokrates, Arystoteles, Augustyn, Tomasz z Akwinu płonęliby dzisiaj na stosach opinii publicznej przy radosnych śpiewach ludu mającego ciepłą wodę w kranach i grilla w ogródku. Nobilitacja folwarku, jaka dokonała się w czasach „realnego socjalizmu”, ugruntowała się niestety tak silnie, że nie sposób jej dzisiaj wyplenić. Być może dlatego, że podlewana jest nieustannie nie tylko politycznymi, ale i niekiedy teologicznymi peanami. Ale o tym być może napiszę przy innej okazji.
Ks. Jacek Świątek