Komentarze
Po co to wszystko?

Po co to wszystko?

Jako człowiek niezbyt dobrze obeznany z jurysdykcją, jakiś czas temu zupełnie przestałem rozumieć, o co tak naprawdę chodzi w sporach między rządem a Sądem Najwyższym.

Ale jak się okazuje, taki sam problem mają także osoby - mówiąc kolokwialnie - otrzaskane z tematem z racji wykonywanych zawodów i piastowanych funkcji. Z jednej strony słyszymy, że prowadzone reformy mają na celu poprawę jakości i efektywności orzecznictwa, oczyszczenie środowiska z czarnych owiec czy wreszcie doprowadzenie do stanu, w którym tzw. nadzwyczajna kasta nie będzie stała ponad prawem. Z drugiej - wielu sędziów ze skomplikowaną przeszłością z otwartymi ramionami jest przyjmowanych w szeregi niektórych organów władzy sądowniczej, a niezawisły system prawny staje się z dnia na dzień coraz mniej logiczny i nieprzejrzysty. No bo ilu rodaków ma dziś pojęcie, który z sądów jest tym legalnie funkcjonującym i orzekającym zgodne z prawem, skoro jeden organ sądowy nie respektuje postanowień innego, uznając go za nielegislacyjny?

Które interpretacje wyroków są aktualnie obowiązującymi? W końcu: który z sędziów jest tym dobrym, a który to wichrzyciel, reprezentant partyjnych interesów, człowiek popierany przez międzynarodowe lobby? Kto ma w tym wszystkim rację? Niezłomny Juszczyszyn, twarda Gersdorf, nieugięta Przyłębska, a może grająca w serialu telewizyjnym samą siebie sędzia Anna Maria Wesołowska?

Wydaje się, że tzw. wojna o sądy wcale nie oznacza dziś batalii o elementarne poczucie bezpieczeństwa Polaków. Nie jest to – na przekór temu, co gromko pokrzykują obie strony – konflikt głównie prawny, ale przede wszystkim spór polityczny, o to, kto kogo i jak… Dziś po prostu jedna część społeczeństwa postanowiła na śmierć i życie walczyć z inną. Bezwzględność i zawziętość, z jaką to robią, w wielu przypadkach sugeruje, że mimo wszystko są to konflikty personalne.

Tymczasem przeciętny konsument posmarowanej masłem pajdy chleba nijak nie może odnaleźć w owej potyczce własnych racji. Co najwyżej daje się wciągnąć w plemienne konfrontacje różnych klik, miernot i cyników, którym w życiu nie wyszło… tudzież młodych szyderców z trzema literami przed nazwiskiem, którym wydaje się, iż to, na co inni uczciwie harują latami, można osiągnąć prostą drogą na skróty, wiernie służąc współczesnym partyjnym kacykom.

Dziś nadal najprostsze sprawy ciągną się latami. Zapadają kuriozalne wyroki, jak choćby te z ostatnich dni, kiedy to emerytowi za zjedzoną w sklepie śliwkę w czekoladzie o wartości 40 gr wymierza się karę 20 zł grzywny i 100 zł kosztów procesu sądowego, zaś wyrok 25 lat więzienia dla pedofila gwałcącego i katującego na śmierć trzyletnie dziecko to zdaniem sądu zbyt wiele.

Tak, to prawda, Polacy chcą reformy sądów, tak samo jak prawdą jest i to, że żądają by „w obcych językach nie narzucano im, jak mają być prowadzone ich krajowe sprawy”. Tylko czy chcą tego rządzący? Gdyby komukolwiek zależało na szybkiej i przejrzystej reformie owego chorego systemu, dawno byłoby już po sprawie. Ale póki co reforma wymiaru sprawiedliwości ma wyglądać tak, jak wygląda. Ma się ciągnąć latami, być zawiła, skomplikowana, naładowana agresją, nienawiścią i wzajemnymi oszczerstwami. Po co? Bo taka jest właśnie polityka… A robiący ją ludzie mają interes w tym, by podzielone i rozdarte społeczeństwo wciąż skakało sobie do gardeł.

Leszek Sawicki