Komentarze
Pogłosy

Pogłosy

Do mojej wsi nie docierał dźwięk rezurekcyjnych dzwonów. Żeby je usłyszeć, należało pokonać 4-5 kilometrów. I Wielki Post. Oba wyzwania wcale nie były łatwe. Udział w popołudniowej Drodze krzyżowej wiązał się z powrotem do domu w ciemności, albo przynajmniej w szarówce. Przez las. Kursy autobusowe na tej trasie były wtedy marzeniem tylko najśmielszych fantastów.

W domu - zakaz słuchania radia (telewizory trzy w całej wsi, więc problemu nie ma), śpiewania i nucenia melodii innych niż wielkopostne, pokutne. Mówić też należało przyciszonym głosem, a kłótnia stanowiła grzech ciężki. Na straży przestrzegania zasad niewzruszenie stała babcia.

Postny smak z dzieciństwa to fiucek – gotowana na rzadko do kartofli kwaszona kapusta z suszonymi grzybami, zabielana śmietaną. Obraz – środopoście, czyli igrce z wtorku na środę w połowie postu. W czasach mojej pierwszej młodości sprowadzało się to głównie do malowania szyb w oknach. Obyczaj nakazywał, żeby te szyby koniecznie rano – przed pójściem do szkoły, do pracy – umyć. Mimo że była w tym pewna niedogodność (okna pomalowane parafiną zdrapywało się żyletką), panny czekały na nią z utęsknienim, bo świadczyła o zainteresowaniu okolicznych chłopaków.

W Wielki Piątek rozległe pola okupowała młódź. Praktyczni rodzice organizowali swoim pociechom czas wolny od nauki – powszechnym zajęciem było zbieranie kamieni. Ich odgłos – wrzucanych do wiader – rozchodził się po całej okolicy. Posiłkiem regeneracyjnym były jaja na twardo albo śledzie z cebulą. A że praca należała do ciężkich, mało kto odmawiał jedzenia. Po południu ta sama młódź gromadnie i przykładnie wędrowała do kościoła i do spowiedzi. Wprowadzony w niektórych parafiach obyczaj zaklejania kratek konfesjonałów folią wydaje się z tej perspektywy jak najbardziej uzasadniony.

Sobota była – zwłaszcza dla dzieci – dniem tyleż radosnym, co ciekawym. Skoro świt należało pomalować woskiem jajka i obgotować je w cebulaku. Od początku postu sortowaliśmy łupiny cebuli na te mniej i bardziej ciemne – gotowane w jednych i drugich pisanki różniły się wtedy kolorem. W wielkanocnym koszyku właśnie jajek było najwięcej – te łupione, do podzielenia się, i te w skorupkach – dla ozdoby stołu. Obok nich obowiązkowo chleb, sól, pieprz, korzeń chrzanu i pętko własnej roboty kiełbasy. Plus glonek drożdżowego placka – symbol świątecznego dobrobytu. W domach z gankiem podzieleni na regiony mieszkańcy wsi czekali na przyjazd księdza. Wcześniej pojawiał się listonosz – można było urządzić konkurs na największą liczbę otrzymanych świątecznych pocztówek. Na schodach domostw całej wsi babcie i dziadkowie tarli chrzan – i oczy.

Wielka Niedziela to czas radości dokonanej. Na rezurekcję należało wyjść najpóźniej o 5.00 rano. Niedogodności porannego wstawania i forsownego marszu rekompensowali parafianie płci męskiej, którzy głosem sięgającym nieba ogłaszali, że: „We-so-ły nam dzień dziś na-stał…”. Co ciekawe – w drodze powrotnej nie uwidziałeś pieszych. Każdy, gdzie mógł, się furmanki doczepił. Żeby się owies urodził. Żeby jak najprędzej dźwięk wielkanocnych dzwonów do swoich domów zanieść.

Ten dźwięk słyszę do dziś!

Anna Wolańska