Kultura
Źródło: BS
Źródło: BS

Pół setki jazzu

50. Zaduszki Jazzowe były jazzowe tylko po części. Czy to dowód na wszechstronność wykonawców, czy schlebianie publiczności?

Niejazzowy okazał się już występ otwierający imprezę w czwartek, 6 listopada. Mało tego. Choć perkusista Wiesław Miadziółko nazwał swój najnowszy projekt „Blues Limbos Blues”, prowadzący koncert żartowali, że to „Blues Limbos Rock”. Ale mimo że bez jazzu, zespół potrafił poruszyć – choćby utworami T. Nalepy.

Bardziej na temat było już podczas występu supergrupy basisty Krzysztofa Ścierańskiego. W malowaniu działających na wyobraźnię obrazów w stylu fusion wspierali go wirtuoz wibrafonu elektrycznego Bernard Maseli i znany choćby z „Budki Suflera” gitarzysta Marek Raduli. Podobali się.

Tak jak zamykający czwartkową część „Zaduszek” „Mike Russel Band”. W programie imprezy jego brzmienie nazwano „jazzowo-soulowo-funkowym”. Według sporej części słuchaczy jednak pierwszy człon należałoby przesunąć nieco dalej, a do listy inspiracji dorzucić choćby reggae. I nie zapomnieć o żywiołowości lidera!

Nieortodoksyjnie było także podczas drugiego dnia imprezy w sali „Podlasie”. Przede wszystkim za sprawą aż 8-osobowego „Silk Ensemble”. Grupa Krzysztofa Chromińskiego sięgała bowiem równie chętnie do Jobima czy Jamesa Browna, co do Billy’ego Joela. A nawet… Wojciecha Młynarskiego.

Potem przyszedł czas na Hannę Banaszak. Czego nie było w tym występie! Amerykańskie evergreeny i piosenki do słów Przybory czy Kofty (w tym obowiązkowo „Samba przed rozstaniem”). A na dodatek piosenkarka w roli perkusistki oraz… trąbki w 7-minutowym utworze z filmu „Dzieci Sancheza”. Nic więc dziwnego, że nagrodzono ją owacjami na stojąco.

Kto chciał 100% jazzu w „Zaduszkach”, musiał poczekać na finałowy koncert big-bandu Zbigniewa Namysłowskiego „Kalatówki”. 17 muzyków grało nowoczesne i nie najłatwiejsze w odbiorze kompozycje pana Zbigniewa oraz jego syna Jacka. Ale na zakończenie wykonali „Sto lat”!

Warto czekać na 51. „Zaduszki”.

Bartosz Szumowski