Komentarze
Rozmyślania

Rozmyślania

Ministerstwo Edukacji Narodowej rozmyśla nad zlikwidowaniem ulgi dla dyslektyków na egzaminach szkolnych. Wedle szacunków MEN dysleksję ma 15% polskich uczniów. Spośród nich3% - 4% legitymuje się zaświadczeniami o dysleksji głębokiej, czyli tzw. rozwojowej.

Trzeba przyznać, że brzmi to znacznie gorzej niż zwykła dysleksja. Czym się zatem objawia dysleksja rozwojowa?

Ano tym np., że „uczeń bardzo niechętnie sięga po książkę, lekturę, w rzadkich przypadkach w ogóle nie czyta, zaś czytanie w klasie na głos jest dla niego czynnością niezwykle stresującą.”

Boże mój! Jak nie ma się stresować, skoro wystawia się na pośmiewisko! Znaczy to, że pozostało w nim jeszcze trochę wstydu i gdyby go zmotywować, z pewnością by się nauczył. Czy na pewno jest dziełem przypadku, że liczba dyslektyków gwałtownie rośnie od 2002 r., kiedy to zorganizowano pierwsze ogólnopolskie egzaminy na koniec podstawówki i gimnazjum?

Krajowy rekord przyprawia o zawrót głowy: w jednym z województw zaświadczenia o dysleksji miało 48% uczniów podstawówek i 41% gimnazjalistów. Średnia europejska to 10%. W rankingu prowadzą placówki prywatne – mają o 5% dyslektyków więcej niż państwowe. Szkoła rekordzistka może się pochwalić aż 75% odstających od normy!

Dziwnym też zbiegiem okoliczności dyslektycy rekrutują się głównie z miast. Im większe miasto, tym więcej dyslektyków. Na wsiach takie zaświadczenia to rzadkość. Powietrze lepsze, czy co? A może po prostu mniej komputerów albo więcej zdrowego rozsądku.

Pojęcie dysleksji stało się workiem, do którego poza prawdziwymi dyslektykami wrzuca się też dzieci mające kłopoty z pisaniem albo czytaniem z zupełnie innych powodów. Wysyłanie esemesów czy rozmowy na gadu-gadu raczej trudno uznać za terapię. Z całą pewnością nie wpłynie to pozytywnie na rozwój umiejętności płynnego czytania i poprawnego pisania. Trzeba wyraźnie zaznaczyć, kiedy uczeń powinien mieć prawo do taryfy ulgowej na egzaminach. Diagnozować nie nasto-, ale 6- i 7-latków. I podjąć terapię.

Żeby nie dyskryminować przedmiotów ścisłych, mamy też dyskalkulię. To wtedy, kiedy „dziecko nie lubi matematyki, często pomimo korepetycji, z prac klasowych dostaje bardzo słabe oceny, w szkole nie radzi sobie ani przy tablicy, ani na klasówce, nie jest w stanie nauczyć się tabliczki mnożenia, wyraźnie odbiega poziomem i tempem opanowywania materiału od rówieśników, ma zaburzoną zdolność wykonywania i rozumienia operacji matematycznych (np. zamiast dodawać mnoży).” Dużo można do tego worka wrzucić.  

Nie podważam istnienia takich dysfunkcji. Denerwuje mnie tylko bezecne wykorzystywanie istniejących przepisów przez różnej maści cwaniaczków, którym się nic nie chce. Zdarza się i tak, że zaświadczenie mają uczniowie sporadycznie popełniający błędy ortograficzne. Ot, tak, na wszelki wypadek.  Zamiast pracy, kawałek papieru, który wszystko załatwia i ze wszystkiego zwalnia. Ilu dyslektyków czy dysgrafów wzięło się za czytanie albo kaligrafię? Odpowiedź pozostawiam przede wszystkim rodzicom.

Anna Wolańska