Takie widzi świata koło…
Prawdę mówiąc, nie byłam zachwycona, bo kartek w tej książce było całkiem sporo, a i ilustracje też nie za bardzo przypadły mi do gustu. Ale kiedy usiadłam do lektury, Lisa - bohaterka i opowiadaczka - „kupiła” mnie już na pierwszej stronie. Wszak byłam jej rówieśniczką. Tak jak ona żałowałam, że nie mam siostry, a dwaj bracia, choć zdecydowanie starsi niż książkowi, traktowali mnie podobnie jak Lasse i Bosse Lisę.
Na dodatek znalazłam wiele podobieństw pomiędzy moją wsią i Bullerbyn, a to, co mi pod wpływem lektury bardziej niż zwykle dokuczało, to zbyt duża odległość pomiędzy domostwem naszym i sąsiadów. Dzieci z Bullerbyn mieszkały tak blisko siebie.
W bardzo dorosłym już życiu od człowieka, który z drabiniastego wozu sprzedawał na siedleckim targu książki pochodzące ze starych bibliotek, kupiłam takie wydanie, jakie dostałam kiedyś od szkolnej bibliotekarki. I już nie czekałam – rzuciłam się do czytania od razu. Tym razem zadziałała charakterystyczna dla smugi cienia magia wspomnień.
Kilka dni temu „Dzieci z Bullerbyn” powróciły za sprawą „znanej pisarki i tłumaczki” (tak było napisane) Renaty Lis. Być może dlatego, żeby na określenie „znanej” zasłużyć, Renata Lis postanowiła podeprzeć się zdecydowanie bardziej znaną autorką „Dzieci z Bullerbyn”, czyli wzięła na tapet wspomnianą wyżej książkę. We wstępie zdradziła, że „Dzieci z Bullerbyn” to zupełnie nie jej bajka, a w rozwinięciu, że Lindgren popełniła w niej wiele błędów. Zgadniecie, jakich? Podpowiem.
Otóż według Lis Lindgren pokazała świat „wygładzony, pozytywny, optymistyczny i dający nadzieję”. A to według znanej pisarki/tłumaczki zdecydowanie źle. Bo taki świat to w ogóle wiarygodny nie jest. Podobnie jak pokazany tam obraz dzieciństwa, „totalnie nieprawdziwy” ze względu na to, że zbyt często Lindgren używa słów „wesoło” i „przyjemnie”. Nikt tu – ku rozpaczy pani Lis – „nie jest zły i nikogo nie krzywdzi. Nie dzieje się nic, co byłoby zalążkiem jakiejś traumy”. A życie przecież wcale takie nie jest. W związku z powyższym „dzieci, które mają za sobą trudne doświadczenia, mogą czytając książkę, czuć się niekomfortowo”. Podobnie jak te, „które nie wychowują się w rodzinach, gdzie jest mama i tata”. A za gwóźdź do trumny „Dzieci z Bullerbyn” uznaje pisarka/tłumaczka fakt, że „układy pokazane w książce są stereotypowe”, zaś „głównym napędem narracji jest konflikt między płciami”. I różnorodności za mało. O zgrozo, zgrozo!
Halo! Ziemia do pani Lis! Czyli co? Dzieci z Bullerbyn są biedne, bo nikt ich nie krzywdzi, nie bije? A może dla współczesnych dzieci, których losem pani Lis się przejmuje, właśnie taki świat jest odskocznią od szarej albo i parszywej codzienności. I o co w ogóle idzie z tym konfliktem między płciami? Kilkuletnich dzieci?!
Czy fakt, że pani Lis dokonała niedawno coming outu i wyjawiła światu, że od lat jest w związku z kobietą, wyjaśnia jej interpretację „Dzieci z Bullerbyn”?
Anna Wolańska