Historia
Trzecią klasą do Fronołowa

Trzecią klasą do Fronołowa

Agroturystyka to znane obecnie pojęcie, kojarzone głównie z okresem ostatnich 30 lat. Wypoczynek mieszczuchów na wsi nie jest jednak niczym nowym, znany był także przed II wojną światową.

Najpopularniejszymi miejscami wypoczynku w naszym regionie w okresie 20-lecia międzywojennego były nadbużańskie miejscowości Fronołów, Mierzwice, Zabuże oraz Mielnik. Mieszkańcy największego w regionie miasta, czyli Siedlec, upodobali sobie pobliskie Kisielany oraz Wólkę Wiśniewską i Wolę Wodyńską. Do letniska trzeba było najpierw dojechać. W latach 30 ub. wieku, samochód nie był tak rozpowszechnionym środkiem transportu jak obecnie. Na naszym terenie auta należały do rzadkości, choć autobusy kursowały już po najważniejszych trasach. Tyle że te najważniejsze trasy nie zawsze pokrywały się z tymi drogami, które wiodły do miejscowości wypoczynkowych.

Stosunkowo najlepszy dojazd na wywczasy mieli amatorzy do dziś popularnych nadbużańskich wiosek. Wystarczyło na siedleckim dworcu wsiąść do pociągu, aby po kilku godzinach znaleźć się we Fronołowie. Letnicy narzekali jednak na tłok w składzie do Fronołowa. Panował on jedynie w wagonach trzeciej klasy, zaś ciągnięte przez lokomotywę wagony drugiej klasy jechały puste. Konkretnie chodzi o jeden pusty wagon, bowiem pociąg do Fronołowa składał się z dwóch wagonów najtańszej trzeciej klasy i jednego drugiej. Jeden z letników widział nawet w kolejowym tłoku celowe działania sił wyższych: „…stłoczony jak śledź w beczce przez kilka godzin, nieszczęsny letnik debatuje, które to przykazanie boskie nakazuje władzy przed folgą wypoczynku udręczyć raz jeszcze człowieka tak dokumentnie? A może jest to wynikiem głębokiej filozofii życiowej – po takim przejściu, a raczej po takim przejeździe, będzie tym intensywniej odczuwał wszelkie rozkosze letniska i tym słabiej reagował na wszelkie jego braki”. Jeszcze gorzej mieli ci, którzy wybrali sobie miejscowości, do których kolej nie docierała. Do Wólki Wiśniewskiej czy Woli Wodyńskiej podróżowało się najczęściej konnym wozem, więc ciągnące w kurzu „po gościńcach i szosach fury naładowane koszami, leżakami i letnikami” należały do codziennego widoku.
Udręczony i otumaniony podróżą koleją lub wozem konnym letnik stawał w obliczu kwatery. Tu czekał na niego gospodarz. Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że właściciel agroturystycznego gospodarstwa np. w 1934 r. czekał tylko, aby nieba przychylić miastowym letnikom. Wyglądało to zgoła inaczej: „Tak jak każde gospodarstwo ma swój inwentarz: świnię, konia, krowę itp., tak też w sezonie odpowiednim ma swojego letnika. Między krową np. a letnikiem jest pewne podobieństwo – krowę i letnika gospodarz starannie doi, bo to jest jego dochód – i pewna różnica – o krowę musi dbać, bo inaczej doić nie będzie mógł, natomiast o letnika dbać nie potrzebuje, gdyż ten w każdym wypadku daje się doić. Dlatego przyjeżdżając na letnisko zastajemy izby, rzekomo czyste, natomiast pod jakąś szafą, powiązaną dosłownie szmatkami, znajdują się stosy kurzu i jakiegoś nie wymiecionego od zimy zboża, w którym naturalnie szaleją myszy. Klamki u drzwi są poutrącane, nic się nie domyka, brak kluczy, okna i szyby są niemyte, schodki się pod człowiekiem zarywają. Jeśli do tego dodamy w okropnym stanie ubikacje, którymi z powodzeniem mogłaby się zainteresować jakaś komisja sanitarna lub policja, oraz kompletny brak jakichś śmietników czy innych dołków na śmieci – to mamy zewnętrzny obraz naszej, obejmowalnej w używalność na lato siedziby. Naturalnie pożerają letników muchy, lęgnące się”.
Z powyższego opisu wynika, że przedwojenne popularne letniska to były istne kolonie karne. Pytanie tylko, czy skoro było tak źle w tych Kisielanach i Fronołowach, to dlaczego jeździły tam pełne składy spragnionych wypoczynku mieszczan?
Miejscem szczególnie popularnym wśród letników były – i są do dzisiaj – plaże. „Plaże, względnie miejsca, które by można nazwać plażą, są równie często uczęszczane przez letników, jak i przez istoty trawożerne w rodzaju krów, owiec i koni, które nie wiedzieć czemu są zaganiane przez miejscowych pastuchów na piasek, gdyż jak wiadomo nie nadaje się on do skonsumowania”. Letnicy nie dość, że musieli dzielić plaże z czworonogami, tojeszcze przychodzić nad rzekę z łopatą do usuwania śladów przez nie pozostawionych, „aby mógł się bez obawy na piasku rozciągnąć”. To jednak nie koniec letniskowych udręk, bowiem trzeba też było letników nakarmić… Ale to temat na inną opowieść.

Grzegorz Welik