Komentarze
Źródło: PIXABAY
Źródło: PIXABAY

Wstyd się wstydzić

Jesteśmy dumni z tego, czego winniśmy się wstydzić. Wstydzimy się tego, z czego powinniśmy być dumni. Zafiksowany świat, ludzie za nic mający zasady i gardzący wstydem, bohema bezskutecznie dopominająca się uznania za awangardę sztuki od lat w mniejszym lub większym stopniu były obecne w kulturze. Ale zawsze stanowiły ekstremę, swoistą fanaberię. Dziś to norma.

Wstyd stał się domeną zaścianka. Wmówiono wcale niemałej części społeczeństwa, że nowoczesność (bycie Europejczykiem pełną gębą) wiąże się z przekraczaniem granic przyzwoitości (cóż to słowo dziś znaczy?) i łamaniem kolejnych tabu (a zostały jeszcze jakie do obśmiania?). Wyzwolenie z zasad (w pierwszej kolejności obecnych w chrześcijaństwie) stało się koniecznym warunkiem bycia „na fali”. Akceptacja drag queen opowiadających przedszkolakom o radościach niczym nieskrępowanego seksu, rechot z dewotek i Rydzyka, tęczowa chorągiewka na biurku w korpo - widzialnym znakiem odcięcia się od świata (nawet jeśli się stamtąd przyjechało i gdzie się regularnie wraca po słoiki) zdominowanego przez „Januszów i Grażyny”.

Czystość, skromność, dziewictwo, wierność – grzechem śmiertelnym, nieakceptowanym przez korpoludki żyjące „szybko i mocno”. Nieskrępowana wolność wyrażania siebie – bogiem, celem samym w sobie, bez względu na cenę.

 

Mickiewicz? Nie znam…

Portal www.maturatobzdura.tv – ale też wiele jemu podobnych platform internetowych (w myśl zasady, że życie jest najlepszym kabaretem) – pokazują narastające zidiocenie społeczeństwa, są dowodem na porażkę systemu edukacji (nie tylko w Polsce zresztą, bo za oceanem jest jeszcze gorzej) i kult ignorancji. Nie dotyczy to tylko najmłodszego pokolenia, jak niekiedy się sugeruje. Marsze KOD, rozmowy z ich uczestnikami (zwykle ludźmi w mocno „słusznym” wieku) udowadniają, że można przeżyć sporo lat i być stale na bakier z logiką. Zatem cóż owe wspomniane platformy proponują? Jest tam baza krótkich filmów. Ich autorzy pytają swoich rozmówców o geografię, historię, lektury szkolne, anatomię człowieka, sprawy wielkie i małe itp. Zasadniczo średnio rozgarnięty gimnazjalista nie powinien mieć z nimi kłopotu. Ale to tylko teoria. Autor „Pana Tadeusza” – Sienkiewicz? Najwyższy szczyt w Polsce – Śnieżka? Mickiewicz? – nie znam… Trzy najważniejsze polskie rzeki? Krainy geograficzne? Szczegóły anatomii człowieka: ile mamy zmysłów, gdzie znajduje się kość piszczelowa? Jaki jest hymn Polski? Pytania biblijne? Skąd się wzięło Boże Narodzenie? To już bariery intelektualne nie do przebycia. I nawet nie w tym rzecz, że ktoś nie wie. Problem w tym, że rozmówcy Kuby i innych nie czują żadnego zażenowania. Chichoczą na wizji, szczęśliwi, że przez moment popatrzyli w oko kamery. Przekonani, że i tak pozjadali wszystkie rozumy świata. Może staną się sławni?

 

Wot, sobaka pogriebiena!

– należałoby zawołać! Wcale nie jest tak, że dawniej wszyscy byli omnibusami, mieli wiedzę o świecie w małym paluszku. Był jeden kanał telewizyjny, ośmioklasowa szkoła, po której tylko nieliczni szli do liceów, a potem na studia. Nie było tablic interaktywnych, darmowych podręczników, reform edukacji co kilka lat i wszystkowiedzącego asytenta Google. Ogół szedł do zawodówek. Szeroki, kolorowy świat był hen, daleko! Może ludzie trochę więcej czytali? Pewnie tak. Różnica jest w tym, iż jak ktoś nie wiedział – nie chwalił się tym.

Na maturze były jasne kryteria: można było popełnić tyle i tyle błędów – jeśli przekroczyło się limit, była dwója. Gdy ktoś się nie uczył, zbierał pały – to był głąb. I albo się pozbierał, brał do roboty, albo przyuczał do zawodu, który nie wymagał nazbyt wielkiej giętkości intelektu. Dziś nastolatek migający się od nauki, traktujący zeszyt jak brudnopis, niepotrafiący sklecić poprawnie po polsku jednego zdania, dokonać podstawowych operacji matematycznych to… dysgrafik, dyslektyk, dyskalkulik itd. Na pewno się tacy zdarzają. Nie sądzę jednak, by panie z poradni psychologiczno-pedagogicznych nie wiedziały o istnieniu „giełdy” wśród uczniów, podczas której małolaty wymieniają się informacjami, jak dostać „opinię”, by potem w szkole podetknąć ją pod oczy bezradnym nauczycielom, którzy z kolei muszą nocami produkować „ipety” i inne bzdety, zbierać podpisy, drżeć, czy aby wszystkie warunki wynikające z opinii poradni na klasówce czy egzaminie zostały spełnione. Bo jak nie, to rodzice zrobią awanturę… A uczniowie zaśmiewają się w kułak. I czekają, kiedy po kolejnych „pińcetplusach” zaczną im płacić, za to, że łaskawie zaszczycą szkolne ławki swoją obecnością. Zero zażenowania, wstydu.

Masowo dziś uczelnie wyższe (rywalizujące w wyścigu o studentów, rozdające pendrivy i tablety, aby mieć maksymalna obsadę) wypuszczają na rynek pracy „licencjatów” i „magistrów”, którzy może i zdobyli wiedzę formalną, niezbędną, by wykonywać określony zawód, ale nie wiedzę o świecie, nie mądrość, intelektualną dojrzałość. Wielu z nich opuści małe miasteczka i wioski, wyląduje w korpo, a te przemielą je na jednolitą masę. Nie będą już musieli poddawać się męczącym dywagacjom nt. opresyjnej, patriarchalnej katomoralności, wstydzie, przyzwoitości. Korpo zapewni im uciechy, kasę, poczucie przynależności do lepszego świata. A project manager będzie za nich myślał.

 

Żenada na żywo

Skąd się to wszystko wzięło? Najpierw był „Big Brother”. Kamery 24 godziny na dobę śledziły los kilkunastu osób zamkniętych w wypełnionymi po brzegi kamerami domu. Początkowa nieśmiałość „bohaterów” telewizyjnego show szybko topniała. „Sceny” stawały się coraz śmielsze. Wstyd zaczął ustępować pragnieniu, aby stać się sławnym. Publika szalała z uciechy! Miliony ludzi każdego dnia gromadziły się przed telewizorami, aby z zapartym tchem śledzić los Frytki, Gulczasa et consortes. Brzydka ludzka przypadłość: podglądactwo zyskało rangę sztuki filmowej. Dziś wskrzeszony po latach program rusza już mało kogo. Zbyt mało emocjo generuje – wszak jest XXI wiek!

A potem na ekrany Polsatu wszedł „najbardziej ekstremalny reality show w historii telewizji” (cytat z reklamy) „Fear Factor”. Program ponoć polubiła publiczność w 104 krajach świata. W Polsce nadano mu tytuł „Nieustraszeni”. W walce o 50 tys. dolarów uczestnicy mieli np. wydostać się z dołu wypełnionego wężami, zjadać na surowo baranie oczy, zanurzać twarz w balii pełniej robactwa – przekraczać granice wstrętu, wstydu, przyzwoitości. Wszystko nie tylko po to, aby zarobić kasę, lecz żeby po prostu zaistnieć w mediach, stać się sławnym i rozpoznawalnym.

 

Wtedy nas to szokowało

A dziś? Poziom emocji, a zarazem granice przyzwoitości i wstydu, jakie trzeba dziś przekroczyć, aby skupić na sobie uwagę, znacząco wzrósł. Jesteśmy o lata świetlne dalej! Półnagie sesje zdjęciowe, ekshibicjonistyczne wynurzenia gości Kuby Wojewódzkiego, obcałowujący się geje na loveparadach, zwierzenia pierwszego geja Rzeczypospolitej Biedronia i popularność jego partii, sprzedajność gwiazdeczek i celebrytów, „przypadkowo” spotykajnyych przez paparazzich na zakupach, na lotnisku, usankcjonowanie pornografii jako sztuki, odzieranie się z prywatności dla marnych kilku groszy, gotowość do sprzedania resztek przyzwoitości i honoru, aby tylko znaleźć się w telewizji – to tylko wierzchołek góry lodowej. Od lat lansowana teza, iż podglądactwo nie jest niczym złym, sprawiła, że nadal największe nakłady mają tabloidy, kolorowe magazyny. Ich konwencja jest bardzo prosta: sprzedać w atrakcyjnym opakowaniu to, co do tej pory było skwapliwie ukrywane. Wydobyć na światło dzienne (często nie bez udziału samych zainteresowanych) pikantne szczegóły życia. Zajrzeć pod kołdrę. Dać się sfotografować w żałobnej czerni. Skwapliwie odnotować obrazoburczą tezę. To się dziś sprzedaje.

Zafiksowany świat, ludzie za nic mający zasady i gardzący wstydem, bohema bezskutecznie dopominająca się uznania za awangardę sztuki, od lat w mniejszym lub większym stopniu były obecne w kulturze. Ale zawsze stanowiły ekstremę, swoistą fanaberię. Dziś to norma, podstawa reality show.

 

Ks. Paweł Siedlanowski