Z Piotrowymi kluczami w paszporcie
Biorąc pod uwagę, że zamieszkałam w Watykanie jako 23-latka, czas tu spędzony stanowi prawie połowę mojego życia i to tego ważniejszego: dojrzewania, formowania, zakładania rodziny, rodzenia dzieci. Chciałam podzielić się moim obrazem Watykanu, opowiedzieć o świecie, o którym większość osób wie tylko tyle, że istnieje. Pokazać życie, które toczy się każdego dnia na maleńkiej przestrzeni między Bramą Świętej Anny a murem powyżej granicy Ogrodów Watykańskich, między jedynym na terenie Watykanu supermarketem spożywczym a maleńką stacją benzynową. To życie kompletnie niewidoczne dla oczu postronnych, zamknięte za wysokim murem, za który prawie nikt nie ma wstępu. To mikroskopijny, ale jednocześnie bardzo normalny świat. Mamy sklep, przychodnię, ale nie mamy kwiaciarni czy restauracji. Są dwa ronda i cztery ulice. Wstajemy rano, musimy zrobić zakupy, wyszykować dzieci do szkoły czy przedszkola, odprowadzić, a kiedy wrócą - zająć się nimi.
W swojej książce wspomina Pani, że podczas kontroli paszportowych na twarzy urzędników rysowało się zdumienie… Jak to się stało, że trafiła Pani do Watykanu i została?
Jak to najczęściej bywa, życie płata niespodzianki. Człowiek ma plany, wyobrażenia przyszłości, a potem przychodzi ich weryfikacja. Podobnie było i w moim przypadku. Rok 2000 był tym przełomowym. Uczestniczyłam w obchodach Wielkiego Jubileuszu, na który zaprosił wszystkich młodych z całego świata Jana Paweł II. Przyjechałam jako wolontariuszka z salezjanami z bazyliki Najświętszego Serca Pana Jezusa na warszawskiej Pradze. Już ostatniego dnia pobytu w Rzymie trafiłam na Plac św. Piotra i poznałam mojego przyszłego męża, który był gwardzistą papieskim. A miałam tylko dostarczyć przesyłkę osobie przebywającej w Watykanie…
Po dwóch latach podjęliśmy decyzję o ślubie. Myśleliśmy, że to trochę potrwa, ponieważ gwardzista wyrażający chęć założenia rodziny musi np. poczekać na przydział mieszkania, których jest tylko kilka. Zazwyczaj trwa to dwa, trzy lata. ...
Monika Grudzińska