Nie dziwi nic
Być może jakiś skandalik ożywia to środowisko, lecz nic poza tym. Dlaczego tak sądzę? Otóż sama festiwalowa gala stała się dla niektórych okazją do prezentowania swoich przekonań politycznych, całkowicie niezwiązanych z dokonaniami artystycznymi, a i samo jury popisało się przyznaniem tzw. nagród specjalnych (czyli wymyślonych ad hoc, na potrzebę chwili), by uhonorować filmy nijak się niebroniące walorami artystycznymi. Uzasadnieniem dla przyznania tychże nagród było w przypadku Marka Koterskiego i jego filmu „7 uczuć” podjęcie próby przeniesienia widza w świat całkowicie wykreowany, zaś w przypadku Wojciecha Smarzowskiego i jego filmu „Kler” - podjęcie znaczącego problemu społecznego. Przyznam się, że głupszych uzasadnień nie słyszałem od dawna.
Trzeba jednak było coś wymyślić, ponieważ mogło się okazać, że te dwa filmy, okrzyknięte przez GW et consortes za „arcydzieła”, przejdą jakoś bez echa ze względu na płaskość artystyczną. Oczywiście, można zaryzykować tezę, iż właśnie te filmy zasługiwały na wyróżnienie właśnie ze wskazanych powodów. Nie jestem o tym przekonany. Dlaczego? Zaraz wyjaśnię.
Wymazać się wyimaginowanym łajnem?
Oba przypadki „dzieł” jak najżywiej oddają dzisiejszy stan sztuk artystycznych. Gdyby każdego z nas zapytać, do czegóż ma służyć sztuka, to zapewne nikt nie miałby wątpliwości, że winna popychać nas, zachęcać i kierować w stronę tzw. uczuć wyższych, a przynajmniej sprawić w nas tęsknotę za dobrem i pięknem. Tak przynajmniej można byłoby sądzić, biorąc pod uwagę samą nazwę tejże działalności. Tymczasem już od półtora wieku, a przynajmniej od końca lat 50 wieku XX, zamiast sztuki otrzymaliśmy działania iście rewolucyjne, mające na celu poprzez zszokowanie odbiorcy wywołać w nim jakieś przemyślenia zbieżne choć trochę z ideami „artysty”. August Comte pod koniec XIX w., projektując nowe społeczeństwo, postanowił na jego czele postawić menadżerów-ideologów kierujących postępem ludzkości. Być może pod wpływem tejże ideologii świat artystyczny uwierzył w swój prometejski charakter. Stąd dzisiejsza „sztuka”, która kwiatka namalować nie umie, ale szokować jak najbardziej. W tym kanonie należy umieścić wspomniane „dzieła”. O ile jednak Koterski tworzy swój świat swoiście autystyczny, o tyle Smarzowski pozostaje całkowicie na poziomie nurzania widza w szambie, co to do katharsis ma prowadzić. Świadczy o tym nie tylko wspomniany „Kler”, lecz i wcześniejsze jego dokonania w stylu „Drogówki”. Powstają dwa zasadnicze pytania: czy unurzanie w szambie jest sposobem na oczyszczenie i jakie środki zaradcze proponuje artysta, by zdiagnozowaną przezeń sytuację zmienić? Tego z filmu dowiedzieć się nie można. Cóż zatem otrzymujemy w wyniku obcowania z tak zdefiniowanym „dziełem sztuki”? Otóż tylko jedno: zohydzenie dostępnego nam w codzienności świata wraz z podważaniem jego fundamentów oraz wizję idyllicznej rzeczywistości pozostającej tylko wymysłem artysty. Spauperyzowana i strywializowana gnoza.
Wszyscy artyści to…
Zapewne wszyscy artyści z oburzeniem odebrali słowa piosenki Kazika, ale nie można zaprzeczyć, że coś w tym jest. I jeżeli to zaledwie ziarno prawdy, to wolałbym, żeby państwo nie utrzymywało ich, podobnie jak nie utrzymuje na koszt podatnika domów publicznych. Znamienne jest, że dopiero w ostatnim wieku przeniesiono na strukturę państwową obowiązek utrzymywania ludzi parających się działaniami artystycznymi. Przez całe tysiąclecia utrzymywani oni byli przez prywatnych mecenasów. To dawało przynajmniej pewne minimalne bezpieczeństwo. Artysta musiał liczyć się nie tylko z gustem majętnego odbiorcy, ale również i z jego kulturą, wykształceniem i potrzebami emocjonalnymi. Rywalizacja pomiędzy możnymi sprawiała, że każde nowe dzieło musiało w swoim artyzmie przewyższać wcześniejsze. Mając w pamięci chociażby tylko sposób kształcenia młodych arystokratów, artysta musiał wykazać się nie tylko kunsztem rzemieślniczym, lecz także intelektualno-moralnym. Przejście mecenatu z rąk arystokracji w domenę państwa sprawiło, że od tej pory władnym w określaniu działa sztuki stał się urzędnik, z natury technokratycznie nastawiony do rzeczywistości. W jego rękach rozdawnictwo pieniędzy przestało nosić walor moralny, całkowicie poprzestając na kwestiach technicznych, pośród których powszechny odbiór działa stał się najważniejszy. A ten najłatwiej uzyskuje się poprzez schlebianie tłumowi na poziomie najprostszych instynktów i marzeń o egalitaryzmie dobrobytu oraz mądrości. Dlatego dzisiaj nie może nic innego zwyciężyć, jak tylko to, co wygra plebiscyt audiotele. Wokalistka może dysponować nawet najszerszą skalą głosu w historii świata, a i tak wygra mężczyzna przebrany za kobietę, w dodatku z owłosieniem twarzowym. Utrzymywanie artystów z dotacji państwowych prowadzi wcześniej czy później do degrengolady sztuki. Tak jak polityk musi liczyć się z tzw. opinią społeczną, tak i urzędnik pójdzie raczej za tym, co nie narazi go na konieczność tłumaczenia się przed telewizyjnymi kamerami. A jeśli do tego doda się jeszcze fakt, iż taki urzędnik przeświadczony o własnej nieomylności kierować się będzie ideologicznymi ideami, to pasztet gotowy.
Rząd dusz?
Pomijam w swoim rozważaniu inną stronę tegoż „wydarzenia”, jakim jest rzeczywisty cel podejmowanych działań. Sam reżyser nie obcyndala się w swoich stwierdzeniach, postulując zerwanie konkordatu, wyprowadzenie religii ze szkół i ograniczenie sprawowania Mszy świętych w kościołach do jednej w tygodniu (co podobało się mu ponoć w Czechach), a jego współpiewcy otwartym tekstem oskarżają św. Jana Pawła II o spowodowanie pedofilii w Kościele. W Europie poszła już Malta, poszła Irlandia, czas na Polskę. Tylko co nam pozostanie po zrealizowaniu się tego scenariusza w rzeczywistości? Chyba tylko nurzanie się w kloace uznanej za spa i marzenia o tworach chorej artystycznej wyobraźni.
Ks. Jacek Świątek