Komentarze
Źródło: PIXABAY
Źródło: PIXABAY

Sport na receptę

Siostro, basen - już niedługo takie stwierdzenie przestanie budzić oczywiste skojarzenia kierujące nasze myśli na płaszczyznę relacji pacjent - biały personel...

Jeśli jeszcze nie w kraju nad Wisłą, to na pewno we Francji, która to wszakże wszelkiej maści rewolucje ma we krwi. Od nowego roku bowiem francuscy lekarze zamiast medykamentów mogą przepisywać swoim pacjentom... sport. Za zajęcia fizyczne zapłaci tamtejsza kasa chorych. Skąd taki pomysł?

Władze kraju nad Sekwaną doszły do wniosku, że zwrot kosztów abonamentu na basen czy siłownię będzie mniej kosztować państwo niż leczenie schorzeń wynikających z siedzącego trybu życia. Dzięki temu w przyszłości stan zdrowia pacjentów poprawi się, co pozwoli na kolejne oszczędności. Program przeszedł już fazę testową w jednym z nadmorskich francuskich kurortów. Lekarze z miasteczka mogli przepisywać swoim pacjentom 12-tygodniowe kursy treningowe. W krótkim czasie okazało się, że program przynosi bardzo dobre efekty.

Najczęściej zalecanymi przez medyków były lekcje… surfingu. Zaskoczeni tą dosyć wymagającą dyscypliną? Przypominam, że mowa o francuskim nadmorskim kurorcie. Podobno stwierdzono, że w przypadku wielu dolegliwości, takich jak depresja czy choroby serca, kontakt i zabawa na falach może być lepszym lekarstwem niż ciągłe zażywanie tabletek. Jak stwierdził jeden z francuskich lekarzy biorących udział w projekcie: „Łamiące się fale uwalniają w naszym organizmie jony ujemne. Dzięki nim poprawia się dotlenienie tkanek, nastrój, jakość snu oraz koncentracja”. Spokojnie, jest ratunek także dla zwolenników mniej wyszukanych sportów, którzy w swojej przyszłości raczej nie planują ślizgać się na desce unoszonej przez falę morską. Zalecano również bardziej klasyczne sposoby aktywności fizycznej, np. pływanie czy nordic walking. Tak więc bez stresu – pacjent, póki co francuski, będzie miał zalecane takie ćwiczenia, na jakie pozwoli jego stan zdrowia i wydolność.

Pomysł przedni. Nic, tylko przeszczepić go na nasz grunt. Na pewno byłby to milowy krok w rozwiązaniu największego od niepamiętnych czasów i niezależnie od rządzącej ekipy problemu polskiej służby zdrowia – długich kolejek do specjalistów. Wystarczyłoby przepisanie rocznego karnetu, oczywiście na koszt państwa, do siłowni czy parku wodnego. A to dawałoby gwarancję, że przez ten czas pacjent nie zawracałby lekarzowi głowy. Na aktualności straciłby wtedy dowcip: „Coś dawno pani u mnie nie było… – zwraca uwagę lekarz. – Bo byłam chora – odpowiada pacjentka”. Być może niedługo właściwą odpowiedzią będzie: „…bo uprawiałam sport”. Gorzej z tymi pacjentami, którzy do wizyty lekarskiej podchodzą w stylu: „przepisze mi jakieś leki, da zwolnienie, a wtedy wszyscy dadzą mi święty spokój”. Co to to nie! Tak łatwo by nie było. Każdy malkontent zostałby zmuszony do fizycznej aktywności. Racji bytu nie miałyby argumenty w stylu: „Nie będę się ruszać, bo stawy nie wytrzymają mojej wagi” albo „Ćwiczenia to nie dla mnie, mam problem z ciśnieniem”. Wzmożona potrzeba uprawiania sportu zapewne zmusiłaby lokalne samorządy do kolejnych inwestycji – jak grzyby po deszczu powstawałyby kolejne pływalnie, ścieżki rowerowe itp. No ale skoro nie na leczenie, to na coś trzeba wydać pieniądze. Za to największy cios przeżyłyby firmy farmaceutyczne. Z mediów w końcu zniknęłyby nachalne reklamy specyfików na potencję, bóle wątroby czy wszelkiej maści środków odpornościowo-witaminowych. Mało kto by ich potrzebował…

To by dopiero była dobra zmiana.

KO