Wg Haliny Filipczuk tyrańskie nawracanie na prawosławie w parafii Próchenki nie ustało nawet po wizycie jej ojca w Warszawie. Dzień w dzień aż do Wielkanocy [do 28 marca 1875 r. - JG] wyganiano wszystkich z domu, policjanci stawiali w rząd w śniegu twarzą do wiatru całą wieś.
Kto nie szedł dość prędko, tego policjanci i kozacy kopali nogami, poganiali nahajkami, nie pytając, czy pod śniegiem płot czy rów. Pewnego razu jedna kobieta wpadła w dół po kartoflach tak głęboko, że aż znikła, syn chciał ratować, kozacy nie dali.
Kto nie szedł dość prędko, tego policjanci i kozacy kopali nogami, poganiali nahajkami, nie pytając, czy pod śniegiem płot czy rów. Pewnego razu jedna kobieta wpadła w dół po kartoflach tak głęboko, że aż znikła, syn chciał ratować, kozacy nie dali.