Rozmowa z Ewą Szymańską, łukowianką, autorką rodzinnej sagi „Bo
trzeba żyć”.
Dwa pierwsze tomy pisałam około trzech lat. Trzeba jednak zaznaczyć, że nie powstały one jednym ciągiem. Początkowo bowiem traktowałam pisanie jako hobby, formę relaksu. Bywało więc i tak, że nie siadałam do komputera nawet przez dwa miesiące, aby potem znowu wrócić do przerwanej historii i ją kontynuować. Sądzę zresztą, że taki sposób pisania miał swoje plusy, gdyż, wracając do swego tekstu po dłuższych przerwach, mogłam spojrzeć na niego z dystansu, poprawić niektóre fragmenty czy nawet zupełnie z nich zrezygnować. Zupełnie inaczej natomiast powstawała trzecia część cyklu, który napisałam niejako na zamówienie wydawcy. Ten etap zajął mi niecały rok, ale też i sposób pisania był tu zupełnie inny, bo, chcąc wywiązać się z podjętego zobowiązania, nie mogłam sobie pozwolić na dłuższe przerwy.
Dwa pierwsze tomy pisałam około trzech lat. Trzeba jednak zaznaczyć, że nie powstały one jednym ciągiem. Początkowo bowiem traktowałam pisanie jako hobby, formę relaksu. Bywało więc i tak, że nie siadałam do komputera nawet przez dwa miesiące, aby potem znowu wrócić do przerwanej historii i ją kontynuować. Sądzę zresztą, że taki sposób pisania miał swoje plusy, gdyż, wracając do swego tekstu po dłuższych przerwach, mogłam spojrzeć na niego z dystansu, poprawić niektóre fragmenty czy nawet zupełnie z nich zrezygnować. Zupełnie inaczej natomiast powstawała trzecia część cyklu, który napisałam niejako na zamówienie wydawcy. Ten etap zajął mi niecały rok, ale też i sposób pisania był tu zupełnie inny, bo, chcąc wywiązać się z podjętego zobowiązania, nie mogłam sobie pozwolić na dłuższe przerwy.