Komentarze
Obietnic ci u nas dostatek

Obietnic ci u nas dostatek

Kampania wyborcza do sejmu i senatu wkroczyła w jeden z ostatnich etapów. Festiwal obietnic, nazywany niejednokrotnie ogólnopolskim przeglądem bujd na resorach, tym razem potrwa stosunkowo krótko.

Już za trzy tygodnie rodacy będą mieli kolejną okazję dokonania wyboru i wskazania osób, które w ich imieniu zaczną sprawować rządy w kraju. Z ust przedstawicieli wszystkich partii, ugrupowań i środowisk coraz głośniej słychać oklepane slogany mówiące o najważniejszym od 1989 r. głosowaniu, obywatelskim obowiązku, patriotyzmie, święcie demokracji czy konieczności zmian. Trwającą obecnie rundę poprzedziły dramatyczne wydarzenia rozgrywające się w niejednym komitecie wyborczym. Jak wiadomo, każda z osób aspirujących do roli kandydata na przyszłego parlamentarzystę chciała zająć jak najlepszą pozycję startową w przydzielonym jej okręgu wyborczym. A że miejsc biorących było niewiele i usadowienie tam wszystkich chętnych okazało się fizycznie niemożliwe, z całej tej kołomyi i unoszących się tumanów kurzu co i raz wypadał jakiś mocno poturbowany kandydat na kandydata, po czym udawał się do konkurencji w nadziei, że jego zdrada zostanie sowicie nagrodzona.

Niektórym się nawet udało. W ramach wpisowego zmuszeni zostali jedynie do ujawnienia wszystkich znanych im świństw, łajdactw i przekrętów, jakie miały miejsce w poprzednim ugrupowaniu.

Na szczęście skóra na niedźwiedziu została już podzielona i kilkusetosobowa armia zwartych i wygłodniałych gęb niecierpliwie czeka na nasz ruch. Każda z nich ma nadzieję, że to właśnie dzięki naszym głosom zostaną przed nią uchylone wrota politycznego chlewu, za którymi znajduje się całkiem niezłe koryto. Ot taki niewidoczny dla ogółu (w przeciwieństwie do przezroczystych od niedawna urn) żłób, pozwalający zupełnie nieźle egzystować przez kolejne cztery lata, a niekiedy dający nawet możliwość ustawienia siebie, rodziny i kilku zaufanych przyjaciół do końca życia. Gdyby tak nie było, za przysłowiowe „Bóg zapłać”, o 560 dostępnych miejsc w parlamencie z pewnością nie ubiegałoby się parę tysięcy ludzi. Osób mieniących się politycznymi społecznikami, patriotami, wolontariuszami czy chcącymi uchylić nam nieba aktywistami.

Nigdy się chyba jeszcze nie zdarzyło, by wybory wygrało ugrupowanie posiadające jakiś realny program. Swoją drogą zastanawiam się, ile Polek i ilu Polaków przeczytało choćby jeden z tych ostatnio opublikowanych w internecie. Otóż program – nawet najlepszy – w kampanii wyborczej nie odgrywa żadnej roli i nie jest nikomu do niczego potrzebny. W czasach informacyjnego galopu, z którym mamy do czynienia, aby przebić się ze swoim przesłaniem do wyborców (zwłaszcza tych nieprzekonanych) trzeba naprawdę czegoś brawurowego. Zatem nie ma co liczyć na żadną merytoryczną dyskusję. To nie ten czas. Kampania zawsze będzie starciem „konwojów wstydu” z „cysternami wstydu”, „pisbusów” z „lewicobusami”, partyjnych Grażyn z twardogłowymi Januszami. Tu liczy się przede wszystkim mobilizacja elektoratu oparta na silnych emocjach i wygórowanych obietnicach. A tych podczas tegorocznej batalii mamy w bród. Ale to już temat na zupełnie inny tekst.

Leszek Sawicki