Komentarze
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

Kto będzie jutro liczył czas…

Lech Wałęsa w jednym z wywiadów po ujawnieniu teczki z zapiskami TW Bolka, pomiędzy rozlicznymi wersjami własnej działalności na początku lat 70 ubiegłego już wieku, jak również pomiędzy rozlicznymi bon motami na temat tych wszystkich, którzy formułują tezę o jego współpracy ze służbami specjalnymi PRL, pomieścił był również stwierdzenie, iż zwycięzcy nikt nie sądzi.

Nie zauważył jednak, że problem z cytatami ma to do siebie, że zaczynając żyć własnym życiem, w mentalności ludzi często odrywają się od swoich twórców, a poprzez to ich stosowanie może mieć trochę dziwne skutki dla użytkowników. Jednym z nich jest zwykła dwuznaczność. Użyte przez byłego prezydenta stwierdzenie stanowi parafrazę słów Fryderyka II, cesarza Prus i jednego z konstruktorów rozbiorów Polski w 1772 r.

– „Zwycięzców nikt nie będzie sądził”. O ile jednak w przypadku niemieckiego władcy słowa te są tylko życzeniem lub prognozą, o tyle w przypadku polityka z Gdańska użyte zostały jako pewnik historyczny. Być może jest pożądliwe spojrzenie w stronę tzw. polityki faktów dokonanych, dzięki której nikt nie pyta ani o motywy, ani też o prawo do podejmowanych działań, a na pewno pomija się milczeniem ich moralne skutki. Jest to pokłosie rozumienia polityki w duchu Machiavellego, dla którego cel uświęca środki, a osiągany efekt stanowi usprawiedliwienie działań. Nie posądzam jednak Lecha Wałęsy o tak subtelną znajomość meandrów myśli politycznej. Podobnie jak nie podejrzewam o to uczestników manifestacji w jego obronie. Wystąpienia zarówno Danuty Wałęsowej, jak i Henryki Krzywonos dość jasno wskazały, że wszystkie chwyty są dozwolone, a poklask tłumu stanowi jedyne i wystarczające uzasadnienie dla wypowiadanych kwestii. Przekonanie, iż doraźna wygrana jest podstawą sukcesu, może być jednak także przyczyną pewnej ślepoty, zwłaszcza niepozwalającej dostrzec innych, głębszych pokładów życia społecznego.

Pośród klęczących dumnie szli…

Tego samego dnia w Gdańsku, gdy pod krzyżami stoczniowymi trwała demonstracja KOD, na gdańskiej starówce zebrali się ludzie, by uczestniczyć w marszu wspomnienia Żołnierzy Wyklętych. Jeśli pod gdańskim pomnikiem ofiar Grudnia 1970 zebrało się ok. 15 tys. manifestantów, ulicami starówki przeszła podobna liczba osób. Znamienna wydaje się zbieżność czasowa obu wydarzeń. Co ciekawe, marsz Żołnierzy Wyklętych rozpoczął się Mszą św. w kościele św. Brygidy, który w latach 80 był duchowym zapleczem dla rodzącej się i ciemiężonej Solidarności. Dla większości obserwatorów zapewne zbieżność ta stanowić będzie zwykły przypadek. Ja również nie podejrzewam organizatorów jednego i drugiego zgromadzenia o chęć konfrontacji idei czy też obchodów. Pozornie więc mamy zbieg okoliczności. Ale tak to już jest w historii, że podobne zbiegi okoliczności ujawniają podskórną, acz właściwą płaszczyznę dla rozumienia zdarzeń. W wyniku wspomnianej zbieżności w Gdańsku stanęły obok siebie dwie postawy, roszczące sobie prawo do zawładnięcia duszami współczesnych Polaków. Z jednej strony demonstrowali ci, którzy w kolaboracji (nawet czasowej lub wymuszonej) z okupantem nie widzą nic złego, z drugiej zaś – ci, dla których taka postawa była po prostu zdradą. Można jednak powiedzieć, że dzieje Polski obfitują w podobne zderzenia postaw. Nie chodzi w nich jednak tylko o podsumowanie i osądzenie ludzkich wyborów. Za nimi kryje się bowiem rozumienie tego, co stanowi o ludzkim życiu człowieka.

Żaden niewolnik, żaden pies…

Istotnym rozróżnieniem obu postaw jest pytanie: czy wolno mi w imię ochrony własnych interesów (a takimi jest np. chęć ratowania życia, własności czy innych dóbr doczesnych) handlować własnym charakterem i godnością? I nie jest to pytanie błahe. Wystarczy tylko zauważyć, że ta sama gazeta, która od początku oponuje przeciwko lustracji i dekomunizacji Polski, a dzisiaj murem stoi za byłym prezydentem (choć wcześniej „niezbyt” im było po drodze), w swojej felietonistyce wsławiła się m.in. oskarżeniami o antysemityzm warszawskich powstańców, a dzisiaj (w ramach „debaty historycznej”) dopuszcza nazywanie Żołnierzy Wyklętych zdemoralizowanymi wyrzutkami. Nie jest to być może dziwne, jeżeli weźmie się pod uwagę fakt, że jej twórca był członkiem wcielonych do ZMP drużyn harcerskich, które po wojnie kształtowane miały być na wzór pionierów radzieckich. Wystarczy tylko wspomnieć, że w tamtym czasie istniało również harcerstwo podziemne (lata stalinowskie), które obejmowało znaczną część młodzieży, skoro z samych akt sądowych i rejestru skazanych można uzyskać liczbę 3 tys. osób. Nie chodzi jednak o rozpamiętywanie spraw historycznych. Idzie o to, za co lub w imię czego warto oddać życie. Żołnierze Wyklęci, którzy nie pogodzili się z realną utratą niepodległości po „wyzwoleniu 1945 roku”, skazani byli w czasach komunistycznych nie tylko na więzienia czy śmierć z rąk rodzimych kolaborantów, ale przede wszystkim na zapomnienie. Być może dlatego, że ich niezłomna postawa mogła stanowić fundament dla innych Polaków w kształtowaniu własnego życia, w którym w imię własnej godności i wartości ze wszystkiego mogę zrezygnować, ale nie z własnego charakteru, kształtowanego na triadzie: Bóg – Honor – Ojczyzna. Ludzi tego pokroju nie może złamać nic. W zamian chciano wprowadzić inny typ człowieka, dla którego możliwość zakupu np. pralki czy telewizora stanowi uzasadniony powód rezygnacji z własnej godności czy ideałów. Dość dosadnie ujął tę drugą postawę Jacek Kaczmarski: „Położymy płasko uszy, pysk na kłódkę, ogon w ruch. Skowyt niech się tłucze w duszy, kasza niech napełnia brzuch”. Przykładem może być chociażby pewien sławny polski reżyser, który dla możliwości studiowania tajników reżyserii wyparł się swojej rodziny zabitej w Katyniu.

Żyją w nas…

Wbrew pozorom czas Żołnierzy Wyklętych i czas kolaborantów nie jest czasem przeszłym. On ciągle tkwi w nas. Wrzawa dzisiejszych wydarzeń nie jest tylko prostą arytmetyką wyborczą. Jan Rokita wspomniał w tym tygodniu, że rzecz toczy się o duszę Polaków. Istotnie, takie jest pole tej bitwy. Apoteoza „nawróconego kolaboranta”, jakiej dokonuje się w naszej mentalności, to nic innego, jak usprawiedliwienie dla złamania własnej godności w imię doraźnych korzyści. Przecież i tak ktoś kiedyś mnie rozgrzeszy. Problem w tym, że tracąc ludzką godność, tracimy wszystko. Późniejsze rozgrzeszenia na nic się nie zdadzą, bo trudno rozgrzeszyć zabitego ducha ludzkiego.

Ks. Jacek Świątek