Komentarze
Źródło: PIXABAY
Źródło: PIXABAY

Kwestia strachu, a nie smaku

Komentarze po szczycie unijnym w Brukseli nie milkną. Jedni starają się upudrować cokolwiek nieskuteczną polską ofensywę, inni na tejże chcą wjechać w nowe rozdanie w polityce krajowej.

Tak w jednym, jak i w drugim przypadku ton publicystyczny wybija się na pierwszy plan. Nie jestem osobiście zwolennikiem żadnej z tych skrajności. To, co wydarzyło się w Brukseli, nie jest ani rzuceniem Polski na kolana, ani też genialnie rozegraną partią szachów politycznych. Daleki byłbym jednak od twierdzeń, że jest to ostateczny cios udzielony rządzącym. W polityce wewnątrzunijnej z podobnymi przypadkami mieliśmy już do czynienia. Jądro problemu europejskiego zdaje się być w czymś innym.

A to, co dokonało się na szczycie, stanowi tylko jedno z ogniw łańcucha problemów unijnych, których rozwiązań jest tyle, ile państw członkowskich.

Pedał gazu bez bezpiecznika

Przed szczytem cztery państwa, wywodzące się z tzw. starych członków Unii, zaproponowały usankcjonowanie traktatowe różnych stopni integracji w ramach UE. Rozwiązanie cokolwiek niebezpieczne dla pozostałych. Warto przypomnieć wszystkim, którzy dzisiaj narzekają na działania polskiego rządu, że z podobnym przypadkiem mieliśmy już do czynienia, i to za premierostwa Donalda Tuska. W 2009 r. na brukselskim szczycie ówczesny minister Rostowski z triumfem obwieszczał, że udało się zablokować przyjęcie przez kraje unijne możliwości debatowania i decydowania o sprawach całej UE na miniszczytach strefy euro. Co ciekawe, mogło się to stać, ponieważ polska dyplomacja przeciągnęła na swoją stronę szefa Komisji Europejskiej. Dzisiaj ten manewr nie byłby możliwy, i to przynajmniej z dwóch powodów: szef Komisji Europejskiej był zainteresowany spektakularną klęską polskiego rządu (nie trzeba chyba przypominać działań Junckera w tandemie z Timmermansem chociażby w sprawie Trybunału Konstytucyjnego), a ponadto interesy ówczesnej Francji z rządem w Moskwie nie były na rękę Berlinowi, więc utrącenie operatywnego na ten czas prezydenta Francji stanowiło interes Berlina. Jak widać, ówczesne działania polskiej dyplomacji mogły znaleźć skuteczne rozwiązanie, ponieważ natrafiły na dogodny układ sił w UE. W czasie ostatniego szczytu takiego układu sił nie było. Czy więc polski rząd powinien stulić uszy i czekać w nadziei na możliwe sojusze w przyszłości? I tu dopiero stoimy w obliczu prawdziwego tematu, nadającego ton obradom w Brukseli. To nie Donald Tusk był broniony przeciwko zapędom mściwego Kaczyńskiego. I jego wygrana nie jest wcale sukcesem Polski. Donald Tusk jest i był tylko jednym z elementów pewnej układanki, którą niektóre państwa z Niemcami na czele starają się ułożyć, a przy okazji ugrać swoje i na nowo rozdać karty w polityce wewnętrznej UE. Ale tym razem ma być inaczej, ponieważ wersalski obiad czterech państw wskazuje wyraźnie, że obecnie idzie o instytucjonalne i traktatowe ugruntowanie podziału państw członkowskich na decydenckie twarde jądro i zależne peryferia. Dla nas jednak ta koncepcja jest niezwykle niebezpieczna.

Hollande leci Chirac’iem

„Była próba, można by powiedzieć, skoku na Unię przez jedno państwo w szczególności”. To nie słowa W. Waszczykowskiego. Wypowiedział je w 2009 r. wspomniany przeze mnie J. Rostowski – minister w ówczesnym rządzie D. Tuska. Prezydent Hollande, strasząc polską premier odejściem od zasad na rzecz gry funduszami strukturalnymi, wskazał wyraźnie, że państwa układające się w sprawie różnych prędkości nie zawahają się przed użyciem wszystkich sposobów, by doprowadzić do swojego celu. To było przypomnienie słynnej tezy prezydenta Chiraca, który kazał Polsce i pozostałym aspirującym wówczas do UE i NATO państwom siedzieć cicho. Jednakże fundusze strukturalne są związane z czynnikami wyliczalnymi, niezależnymi od doraźnych sojuszy politycznych. Oznacza więc dodatkowo, że struktury UE są podatne na zabiegi państw narodowych, które wykorzystują je dla własnych celów, a nie zgodnie z zasadami traktatowymi. I raczej zostało to już zrozumiane dokładnie przez mniejsze państwa unijne, skoro bezpośrednio po szczycie brukselskim ma odbyć się spotkanie premierów Grupy Wyszehradzkiej, a także padła propozycja współdziałania tejże grupy z państwami Beneluxu. Znamiennym bowiem w retoryce o różnych prędkościach jest wymienianie na pierwszym miejscu kwestii obronności. Czy miałoby znaczyć to, że stopień ochrony państwa członkowskiego będzie zależny od jego zgody lub nie na narzucanie rozwiązań służących interesom jednego bądź tylko czterech głównych graczy? Gdy dzisiaj wielu straszy w Polsce, że rządy PiS są cofaniem się w średniowiecze, warto zwrócić uwagę, że taka konstrukcja ochrony jest powieleniem feudalnych zasad tamtych czasów. Co więcej, może okazać się, że ponownie ktoś nie będzie chciał umierać za Gdańsk. Protest Polski wydaje się więc być jak najbardziej uzasadniony. Na tym jednak nie koniec.

W przeddzień święta Zwiastowania

24 marca przewidziane jest przyjęcie przez ONZ dokumentu kończącego sesję Komisji ds. Statusu Kobiet. Ciekawostką jest to, że właśnie UE zgłosiła poprawki nakazujące promowanie w państwach członkowskich praw reprodukcyjnych, ideologii gender oraz permisywizmu seksualnego dotyczącego dzieci. Może to więc oznaczać, że posłuszeństwo różnym prędkościom w ramach UE, a to może być wymuszane funduszami strukturalnymi, doprowadzi do zmian kulturowych i cywilizacyjnych, przed którymi właśnie się bronimy. Przeciwstawienie się idei zmian traktatowych nie jest więc tylko jakąś niechęcią jednego człowieka, lecz raczej koniecznym elementem walki o tożsamość cywilizacyjną. Nie jest to tylko kwestia ideologicznego zacietrzewienia niektórych gremiów lewicowych, ale raczej przygotowywanie gruntu pod możliwość wprowadzania jako jednego z dopuszczalnych systemów prawnych w Europie prawa szariatowego, które zezwala chociażby na małżeństwa z nieletnimi (próby tego w Niemczech już były). W tym kontekście zagranie rządu holenderskiego, który nie wpuścił na teren swojego kraju ministrów tureckich, wydaje się dość ciekawe. Nie jako obrona przed islamistyczną tłuszczą, ale raczej jako uderzenie w europejskie aspiracje w końcu muzułmańskiego kraju. A z tym Niemcy będą miały zagwozdkę. Nie tylko ze względu na mniejszość turecką na germańskiej ziemi, ale raczej z wepchnięciem Turcji w koalicję państw islamskich (bo z Rosją jej nie po drodze). Cóż powiedzieć – jeszcze będzie ciekawie. Tylko, że D. Tusk w tym nie odegra znaczącej roli. W końcu trudno być strategicznym graczem, gdy strzeże się interesów tylko jednego kraju. Szkoda, że nie Polski.

Ks. Jacek Świątek