Historia

Wierny Bogu, ludziom i ojczyźnie

20 grudnia minie 20 lat od śmierci ks. kan. Romana Soszyńskiego, proboszcza parafii św. Anny w Białej Podlaskiej, który w pamięci wielu osób zapisał się jako gorliwy kapłan, regionalista i miłośnik historii.

Urodził się 29 lutego 1912 r. w Przekopie w gm. Korczew. Znajomi żartowali, że jest dużo młodszy niż pokazuje metryka, ponieważ obchodzi urodziny co cztery lata. Wywodził się z rodziny drobnoszlacheckiej. Jego ojciec dzierżawił młyn. Kiedy mały Roman miał siedem lat, Soszyńscy przeprowadzili się do Siedlec. W miejscu, gdzie stał ich dom, dziś znajduje się park krajobrazowy - po zabudowaniach nie ma żadnego śladu. - Do seminarium trafił trochę przez przypadek.

Jego bliscy przeznaczyli do stanu kapłańskiego swego najstarszego syna, ale ten po jakimś czasie uciekł z seminarium i poszedł do wojska. Trzeba przyznać, że dla rodziny Soszyńskich był to pewien dyshonor, dlatego Roman postanowił zająć miejsce brata. Okazało się, że świetnie odnalazł się w tamtym miejscu. Święcenia przyjął w 1937 r. z rąk bp. Henryka Przeździeckiego – wspomina regionalistka i dziennikarka Ewa Koziara.

Po święceniach ks. R. Soszyński pracował w Parysowie, Żelechowie, Krzesku i Mokobodach. W 1942 r. został skierowany do Piszczaca. Miał być administratorem tamtejszej parafii.

 

Przemyślana pomoc

– Piszczac był wtedy trudną placówką duszpasterską. Niemcy aresztowali dwóch poprzedników ks. Romana. Społeczność też była trudna. Ks. R. Soszyński zgodził się, bo jak mawiał: biskupowi się nie odmawia. W pierwszych latach posługi uratował rodzinę żydowską. Zdawał sobie sprawę z zagrożenia, był wtedy bardzo młodym księdzem, ale nie wycofał się – opowiada ks. kan. Jan Spólny, który jako wikariusz posługiwał razem z ks. Romanem w bialskiej parafii św. Anny.

Wspomnianą rodziną byli Bogusławscy, którzy przyjechali do Piszczaca ze Lwowa. Trafili tu w 1942 r., gdy w miejscowości nie było już żadnych Żydów. Nie przyznawali się do swojego pochodzenia, chodzili do kościoła. On był dentystą, ona zajmowała się wychowaniem kilkuletniej Danusi. Gdy ludzie zaczęli coś podejrzewać, Bogusławski pożalił się ks. Romanowi. Ten mu odpowiedział: „Urodzenie się chrześcijaninem nie jest zasługą, a urodzenie się Żydem nie przynosi ujmy. To nie zależy od nas, lecz od Boga”. Zaczął odwiedzać rodzinę Bogusławskich. Chodził do nich często, w biały dzień, aby wszyscy o tym wiedzieli. Domyślał się prawdy.

 

Po latach

Ks. R. Soszyński zdawał sobie sprawę, że jeśli ktoś wyda Bogusławskich, on również zostanie aresztowany. Odwiedziny proboszcza zamknęły usta plotkarzom. Nikt nie ośmielił się mówić więcej na temat tamtej rodziny. Bogusławscy, a w zasadzie Baldigerowie, wyjechali z Piszczaca zaraz po wojnie. 50 lat później ich córka odnalazła ks. Romana w Białej Podlaskiej. Kapłan poznał ją od razu, choć ostatnio widział ją jako siedmioletnią dziewczynkę. Kobieta spytała go, czy znał prawdę o ich pochodzeniu. Ks. Roman skwitował krótko: gdybym nie wiedział, to bym was nie odwiedzał. Danusia w dowód wdzięczności postarała się o zasadzenie w Jerozolimie alei złożonej z 54 drzew na cześć ks. Romana.

Potem ks. Soszyński posługiwał jako administrator we Włodawie, następnie jako proboszcz i dziekan w Żelechowie, a od 1976 r. był proboszczem najstarszej bialskiej parafii pw. św. Anny.

 

Rozmodlony i adorujący

– To z jego inicjatywy przy plebanii stanął duży pomnik św. Michała Archanioła widoczny dla wszystkich, którzy wjeżdżają do miasta. Został tu ustawiony w latach komunizmu, co kosztowało ks. Romana bardzo dużo [ówczesne władze bardzo się temu sprzeciwiały; powtarzano, że „miasta socjalistycznego nie można zaśmiecać religijnymi bałwanami”]. Nie miał samochodu ani prawa jazdy, więc jako wikariusz często go gdzieś woziłem. W podróży zawsze najpierw odmawialiśmy Różaniec, a potem Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Tak omadlaliśmy intencje parafii, rodzin i ojczyzny, dopiero potem był czas na rozmowy. Uczył mnie duszpasterstwa. Przywiązywał ogromną wagę do pobożnego przyjmowania Komunii św.: na kolanach, do ust i ze złożonymi rękami. Przypominał, że do tego momentu trzeba się przygotować, a potem za niego dziękować. Pomagał duszpastersko nawet, gdy był już na emeryturze: odprawiał po trzy Msze w niedzielę, a jeśli była taka potrzeba, głosił też kazania. Często chodził do świątyni na samotne adoracje, by, jak mówił, Pan Jezus nie był sam – opowiada ks. J. Spólny.

 

Dobry duszpasterz

– Ks. Roman był moim przyjacielem. Poznaliśmy się, gdy posługiwałem w Kosyniu, a on we Włodawie. Razem jeździliśmy na ryby. Potem, gdy był już w Białej Podlaskiej, zaproponował bp. Janowi Mazurowi, aby wyznaczył mnie na pierwszego proboszcza nowej bialskiej parafii pw. Chrystusa Miłosiernego. To on zakupił działkę przy ul. Słonecznej, na której powstała pierwsza kaplica. Widział potrzeby duszpasterskie, dostrzegał brak parafii w okolicach Zofilasu i Orzechówka – wspomina ks. prałat Mieczysław Lipniacki. – Nasza przyjaźń trwała do jego śmierci, często się odwiedzaliśmy. Kiedy zmarł, poproszono mnie o to, bym wygłosił homilię na jego pogrzebie. Ks. Roman zasłużył się i dla Białej Podlaskiej, i dla diecezji. Był troskliwym ojcem duchowym dla kapłanów – dodaje.

 

Kochał odczyty

Interesował się też sprawami unii brzeskiej. – Zbierał świadectwa o unitach, które znacząco pomogły w procesie beatyfikacyjnym. Przyjaźnił się z prof. Tadeuszem Krawczakiem, znał go od czasów studenckich, a potem pisał u niego pracę magisterską. Prowadził otwarty dom, pomagał studentom i ubogim. Nierzadko nadużywano jego dobroci, ale powtarzał, że trzeba pomagać. Kochał odczyty, wykłady i konferencje. Szedł wszędzie, gdzie go zapraszano. Mówił odważnie, wszędzie głosił prawdę, nie zwracał uwagi na poglądy innych i zawsze robił swoje. Znał biegle język francuski, często dokonywał tłumaczeń. Znał też lekarstwo na starość – uważał, że jest nim ciągły trening dla mózgu. Był ludzki i serdeczny, kochał ludzi. Może dlatego, gdy chorował, przy jego łóżku nieustannie czuwało grono przyjaciół. Nie został sam – mówi ks. J. Spólny.

 

Brewiarz z karteczkami

– Ks. Romana poznałam w latach 90 w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Białej Podlaskiej. Studiowałam wtedy historię i przyszłam po słownik łaciński, który miał mi pomóc w przetłumaczeniu tekstu. Ks. R. Soszyński przeglądał wtedy jakieś materiały. Zaczęliśmy rozmawiać. Ksiądz zaproponował, że pomoże mi w tłumaczeniu i zaprosił do siebie – wspomina E. Koziara. – Kiedy zaczęłam pracować w „Słowie Podlasia”, ks. Roman rozpoczął publikowanie w nim cyklu artykułów o parafii św. Anny. Często, w drodze do domu, odwiedzałam go, aby się wygadać. Mieliśmy wiele wspólnych tematów. Pamiętam jego brewiarz, który zawsze leżał na nocnej szafce. Wyglądały z niego liczne karteczki z intencjami powierzonymi przez parafian. Ks. Roman miał czas dla ludzi. Byłam zaskoczona, że odwiedzają go parafianie z Piszczaca i Żelechowa. Przecież pracował tam tak dawno, a oni ciągle o nim pamiętali. Bardzo pielęgnował takie przyjaźnie – podkreśla.

 

Pomagał bez rozgłosu

Były proboszcz św. Anny kochał historię. Wydał kilka książek, m.in. o Piszczacu, Białej Podlaskiej i o unii brzeskiej. Napisał ponad 200 artykułów.

– On nie interpretował historii, ale zawsze trzymał się faktów. Był osobowością bardzo spójną – nie było w nim żadnego rozdźwięku, robił to, co mówił i głosił. Był autentycznym człowiekiem i kapłanem. Jako dojrzały ksiądz napisał pracę magisterską. Ciągle miał coś do zrobienia. Kiedy zagłębiał się w materiały historyczne czy mikrofilmy sprowadzane z Warszawy, zapominał o całym świecie, nawet o jedzeniu – przypomina pani Ewa. Dopowiada, że był zdystansowany do kościelnych godności. Kiedy otrzymał tytuł kanonika, mawiał: Ech… to nie ma znaczenia. Trzeba przyjąć, bo biskupowi się nie odmawia.

– Był wrażliwy na biednych. Kiedy przyszła sroga zima, pozwolił, by na strychu plebanii nocowali miejscowi bezdomni, którzy nie stronili od alkoholu. Był już wtedy na emeryturze i robił to w tajemnicy przed swoim następcą. Prosił ich tylko, by w nocy nie pili ani nie palili. Gospodyni kazał, by zrobiła im na kolację solidne kanapki. „Goście” doceniali dobroć księdza i stosowali się do jego poleceń. Cokolwiek robił dla innych, robił to zawsze po cichu, bez rozgłosu – zaznacza E. Koziara.

Dożył 92 lat, z czego 66 przeżył w kapłaństwie. Został pochowany na bialskim cmentarzu przy ul. Janowskiej.

*Wypowiedzi p. Ewy Koziary pochodzą ze spotkania okolicznościowego poświęconego ks. R. Soszyńskiemu, które odbyło się 7 grudnia br. w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Białej Podlaskiej.

Agnieszka Wawryniuk