Historia
Źródło: ARCH.
Źródło: ARCH.

Złączyli swe życie z Ukrzyżowanym

Jest luty 1946 r. U stóp ołtarza kościoła pw. św. Apostołów Piotra i Pawła w Wodyniach stają Rozalia Brodzik i Stanisław Skrajny. Przed Bogiem i ludźmi ślubują sobie dozgonną miłość, wierność i uczciwość małżeńską.

Młode małżeństwo mieszka na nazywanej Lipinkami kolonii wsi Wola Wodyńska. Ich szczęście rośnie, kiedy dowiadują się, że Rózia nosi pod sercem dzieciątko. 18 lutego 1947 r. przychodzi na świat Jasio - pierwszy syn Rozalii i Stanisława. Mama tuli swój skarb i dziękuje Bogu, że szczęśliwie urodziła, że wszystko jest dobrze.

Niestety radość świeżo upieczonych rodziców nie trwa długo. Mija dwa i pół tygodnia, kiedy – nocą – Jasio umiera. Pogrzeb i żałoba po utracie dziecka są niewypowiedzianym cierpieniem. Ale w sercach i na ustach rodziców jedno: co Bóg dał, trzeba przyjąć.

Radość i łzy

Kilka miesięcy później małżonkowie dowiadują się o kolejnej ciąży. Strach podpowiadany przez ostatnie doświadczenia próbują zatopić w ufnej modlitwie. 16 lutego 1948 r. witają na świecie Józia. Znowu błyska światło nadziei i radości. Niestety pojawia się pewien problem: Rozalia choruje na grypę, jest wymęczona, ale nie ma innej rady, musi karmić dziecko piersią. Trudno uwierzyć, a jednak… Sytuacja sprzed roku powtarza się – tym razem chłopiec umiera po tygodniu. Rozpacz, łzy, tysiące pytań. Śmierć nie dyskutuje, nie oszczędza. Drugie dziecko. Drugi syn. Jaka żałość przeszywa dusze Rózi i Stasia!

Szukają porad, płaczą, błagają Boga o litość. Ludzie mówią: „Trzeba synowi nadać imię Adam – wtedy Bóg ochroni”. Proste, wiejskie rady, ktoś by powiedział – zabobony. Ale jak nie posłuchać, kiedy serce rozdziera niewyobrażalny ból? Małżonkowie boją się kolejnych zawodów, kolejnych prób, ale po kilku miesiącach decydują – chcą z ufnością w Bożą miłość przyjąć trzecie dziecko. I po raz kolejny, w domu Skrajnych nastaje radosny czas – w czerwcu 1949 r. rodzi się trzeci syn – Adam. Rozwija się dobrze, jest przeogromną pociechą, jednak rodzicielskie szczęście przeplata się ze spojrzeniami pełnymi obaw i trosk. Czy aby na pewno wszystko w porządku? Nocne czuwania, obserwacje, modlitwy. I dziękczynienie po każdym minionym dniu. Tylko… ani imię, ani troskliwe doglądanie – nie pomogły! Po dwóch tygodniach i Adasia Pan Bóg zabiera! Znów śmierć przychodzi w nocy! Jakie te noce są straszne, jakie przeraźliwie okrutne! Nie ma na świecie słów, by wyrazić żal ogarniający serca tych, którzy doświadczają takiego nieszczęścia. I nawet o wsparcie trudno, bo już przez nieczułe sąsiedzkie usta przechodzą słowa: „A co ty z tymi dziećmi robisz, że ci tak umierają?”. Słowa, które ranią do głębi. I pozostają na zawsze jak niegojąca się rana. Ale Rózia – zbolała, pokorna dwudziestokilkulatka – nie odpłaca złem za zło. Po cichu, jak tylko może spokojnie, szepcze ze ściśniętym od łez gardłem: „przecież ich nie duszę…”.

Boże, błogosław

Ta drobniutka dziewczyna upada pod ciężarem krzyża jakby nie na jej plecy ciosanego. I unosi swój płacz w niebo – bo nikt na ziemi nie chce go usłyszeć, nie rozumie, a jeszcze oskarża. Rózia dzieli się przeżyciami z mężem i po upływie pewnego czasu oboje przyznają, że co Bóg da – trzeba przyjąć. Bardzo pragną potomstwa, choć to niełatwa decyzja. Wspomnienia powracają – w snach, w myślach, w rozmowach. Rozalia i Stanisław czują się bezradni, osamotnieni, jakby odarci ze wszystkiego – i widzą, że ich życie to krzyż, który trzeba przenieść razem. Wśród tych rozterek pojawia się pomysł – postawią krzyż obok domu, jako znak walki i niemej modlitwy o łaskę wychowania potomstwa. Trudne wyzwanie, ale chcą tego tak bardzo, że z uporem dążą do realizacji planu.

Jest rok 1950. Świadomi represji, nieobliczalnego zachowania władz, surowych kar – nocami, w stodole przygotowują krzyż. Stanisław wkłada w to dzieło całe swoje serce, bo wie, jaką krzyż ma moc. Pracuje przez kilka, może kilkanaście nocy w ukryciu. I wreszcie udaje się. Krzyż jest już gotowy i – okryty płachtami i słomą – czeka w stodole na postawienie przed domem. Ks. Teofil Wągrowski (ówczesny proboszcz parafii Wodynie) sugeruje, by krzyż postawić w nocy. Na prośbę małżonków zgadza się też, by potajemnie przyjechać i go poświęcić. Umawiają się więc na konkretną noc i z niecierpliwością czekają wielkiego wydarzenia. Stasiek wraz z przyjaciółmi i rodziną wynoszą ciężki, ogromny krzyż ze stodoły i mocują go tuż przed domem. Dla niepoznaki wkopują obok już urośnięte drzewa i sadzą kwiaty. Wszystko po to, by zatuszować moment stawiania krzyża i ochronić się przed reżimem. Następnie przybywa kapłan i w obecności niewielkiej rzeszy wiernych błogosławi znak silnej wiary swoich parafian i modli się z nimi o pokój, miłość i dar potomstwa. Wschodzące słońce oświetla krzyż i wyryty na nim napis: „Boże błogosław domowi temu”. A pod spodem, przykryte nasadzonymi krzewami: „1950 roku dnia 12 września SS” (SS – inicjały fundatora – przyp. mój).

Pięć dni później, po wielkiej męce, Rozalia rodzi kolejne dziecko. Tym razem jest to córeczka, której nadano imiona Ewa Maria – tak wiele znaczące w dziejach Kościoła. Każdego dnia Rozalia przychodzi pod krzyż i wznosi w górę oczy z błaganiem, by Bóg zachował dziecinę przy życiu. A Marysia (bo tak nazywano dziewczynkę w domu) nieustannie płacze, marudzi. Zatroskani o jej życie rodzice sprowadzają lekarza, ale ten nie potrafi nic poradzić. Nie ma innego ratunku, jak krzyż! Mama wychodzi z Marysią przed dom i ofiarowuje ją Bogu. Żebrze o zdrowie dla niej. I tak codziennie, i codziennie. Aż maleństwo z dnia na dzień robi się spokojniejsze, dziwny płacz cichnie. Żyje. Kolejne dni, miesiące, lata…

Krzyż przed domem Skrajnych jest jedynym w Lipinkach. Od tamtej pory gromadzą się przy nim miejscowi na nabożeństwach majowych i czerwcowych.

Marysia, mając trzy latka, wita na świecie swojego braciszka, który nosi imię po tatusiu – Stanisław. Nareszcie Skrajni doczekali się w domu dziecięcego chichotu, niezliczonych pytań, umorusanych buzi darzących pocałunkami.

Pod ciężarem krzyża

Niestety życie nie stało się sielanką od chwili postawienia krzyża i dobrze o tym pamiętają, kiedy doświadczają narodzin Basi w 1956 r. Dziewczynka pięknie się rozwija, gaworzy, śmieje się. Jest radością nie tylko rodziców, ale też i starszego rodzeństwa. Niestety po trzech miesiącach dziecko zaczyna chorować. Diagnoza: dyfteryt. I proste zdanie lekarza: jeśli przeżyje tę noc, będzie żyć. Cała rodzina na kolanach modli się i płacze. Jest godzina 1.00 w nocy, rozpoczyna się nowy dzień – św. Jana Chrzciciela. Rodzice wraz ze starszymi dziećmi zaczynają po raz kolejny: „Pod Twoją obronę uciekamy się Święta Boża Rodzicielko! Naszymi prośbami racz nie gardzić w potrzebach naszych…”. Maleństwo bierze ostatni płytki oddech… Odchodzi… Znów zostaje ta przeraźliwa pustka wypełniona wspomnieniami – widokiem umierającego dziecka. Pozostaje wołanie i łzy: Boże! Żeby już więcej nie oglądać śmierci własnego dziecka!!! Już dość, Boże!!!

Rok później – 27 września 1957 r. na świecie pojawia się Jadzia. Chciałoby się nią cieszyć, skakać z radości, ale już ciężko wierzyć… Na szczęście noce są spokojne, choć Rózia zatroskana czuwa przy kołysce. Po czterech tragediach utarło się przekonanie, że śmierć przychodzi tylko nocą, że boi się dnia. Rozalia umęczona codziennymi obowiązkami, trudem porodu, opieką nad starszymi dziećmi, po popołudniowym karmieniu odkłada maleństwo do kołyski i z dłońmi dotykającymi rączki dziecka niepostrzeżenie zasypia. Po chwili, budzi się, przytomnieje i patrzy, patrzy, przygląda się Jadzi… Nie!!! Córeczka nie żyje… Rozalia wychodzi z domu zapłakana, szuka dzieci, szuka męża, szuka ratunku… Przespała, nie czuwała… Ale przecież wszystko było dobrze!

Nikt nie pojmie, co przeżywała ta biedna kobieta, tracąc pięcioro swoich dzieci. Już narodzonych, tulonych do serca, karmionych własną piersią… Jaki to ciężki krzyż… Ludzie tłumaczą, że Bóg wysłuchał błagania i nie kazał jej oglądać umierania kolejnego dziecka…

Gdzie sens wszystkiego

W 1958 r. kolonia Lipiny staje się częścią nowo powstałej parafii pw. św. Andrzeja Boboli w Rudzie Wolińskiej. Pierwszy proboszcz ks. Jan Głąb z radością poznaje swoich wiernych i zżywa się z rodziną Skrajnych. Wzrusza się ich historią i opowieścią o potajemnie stawianym krzyżu. Podejmuje wszelkie działania, by krucyfiks ten odpowiednio uczcić. Dzięki jego inicjatywie co roku w to miejsce przychodzi procesja poświęcenia pól, a w Wielką Sobotę pod krzyżem ma miejsce błogosławienie pokarmów. Te działania sprawiają, że krzyż postawiony przez doświadczonych przez Boga małżonków staje się najważniejszym punktem wsi i znaczącym miejscem w nowej parafii.

Ku radości Skrajnych rodzi się im jeszcze jedna dziecina – Ania, najmłodsza, rozpieszczana córunia. Marysia ma wtedy dziewięć lat i jest już pomocną gosposią w domu, Stasio – sześciolatek zaczyna chodzić do szkoły. Po trzech latach od narodzin Andzi Skrajni decydują się postawić dom we wsi. Przeprowadzają się z Lipinek, ale nie zapominają o najważniejszym. Przed swoim domem, tuż przy drodze stawiają krzyż, a że mieszkają na górce – stoi on ponad wszystkimi domostwami. Chcą, aby im towarzyszył, bronił, przypominał, gdzie sens wszystkiego. Ks. prymas Wyszyński powiedział kiedyś, że „ilekroć będzie nam ciężko z sobą i otoczeniem, jedno spojrzenie przez miłość na krzyż przywróci nam pokój i radość”. Czy Skrajni gdzieś to zasłyszeli, czy sami, przez cierpienia dorośli, by życiem wyznawać taką prawdę i o krzyż opierać swoje życie? Bronili bowiem krzyża i walczyli o wartość wiary w życiu rodzinnym do końca. Przekazywali ideały swoim dzieciom, a potem wnukom.

Świadkowie wiary

Warto zaznaczyć, że Marysia, która urodziła się pięć dni po postawieniu krzyża w Lipinkach, wybrała drogę życia zakonnego i każdego dnia adoruje Najświętszy Sakrament w zgromadzeniu ss. benedyktynek. Stasio i Ania założyli swoje rodziny, w których mężnie przekazują wiarę kolejnym pokoleniom.

A Rozalia i Stanisław? Ufamy, że są już w niebie! I powtarzamy za prymasem Wyszyńskim: „W najtrudniejszych sytuacjach ratuje nas świadomość, że z Krzyża, choćby zostało się ogołoconym, jak Chrystus – idzie się do Królestwa Niebieskiego”. Stanisław zmarł w 1999 r., a Rozalia w 2011 r. – obydwoje otoczeni modlitwą najbliższych. Wierzymy mocno, iż spotkali się ze swoimi dziećmi w niebie. To byli prawdziwi świadkowie wiary – codzienny Anioł Pański, Różaniec, śpiewanie Apelu Jasnogórskiego. Na czas modlitwy wszystko cichło. Nie było innych, ważniejszych spraw. Oboje wzruszali się podczas Drogi Krzyżowej, prawdziwie przeżywając mękę Pańską. Oboje nie rozstawali się z różańcem i po wielokroć każdego dnia całowali jego krzyżyk. Oboje nie przechodzili obojętnie obok krzyża, lecz całowali stopy Jezusa bądź chociaż skłonili głowy. Całym życiem świadczyli, jak bardzo mocno umiłowali krzyż i złączyli swe życie z ukrzyżowanym Chrystusem.

Agnieszka Chernik