Cyklicznie powraca na forach internetowych problem obecności małych dzieci podczas nabożeństw w kościele.
Rzecz jasna, zawsze jest ona mile widziana - w myśl zasady: „czym skorupka za młodu…” itd. Wiary nie da się przekazać najmłodszym „teoretycznie”, zdalnie. Rodzi się ze świadectwa miłości do Boga i do człowieka rodziców - dziecko patrzy, analizuje, nasiąka nim jak gąbka! To oczywistość. Precyzyjnie rzecz ujmując: w dyskusji chodzi o rodzaj specyficznie rozumianej obecności: głośnej, hałaśliwej, nierzadko skutecznie uniemożliwiającej prowadzenie liturgii księdzu i usłyszenie czegokolwiek przez jej uczestników. I tu jest zagwozdka.
Rzecz jasna, zawsze jest ona mile widziana - w myśl zasady: „czym skorupka za młodu…” itd. Wiary nie da się przekazać najmłodszym „teoretycznie”, zdalnie. Rodzi się ze świadectwa miłości do Boga i do człowieka rodziców - dziecko patrzy, analizuje, nasiąka nim jak gąbka! To oczywistość. Precyzyjnie rzecz ujmując: w dyskusji chodzi o rodzaj specyficznie rozumianej obecności: głośnej, hałaśliwej, nierzadko skutecznie uniemożliwiającej prowadzenie liturgii księdzu i usłyszenie czegokolwiek przez jej uczestników. I tu jest zagwozdka.